Przejdź do głównej zawartości

David Weber - Cień zwycięstwa - fragment

David Weber uznawany powszechnie za klasyka militarnej SF, jest równocześnie wszechstronnym twórcą fantastyki naukowej oraz fantasy. Samodzielnie i we współpracy z innymi autorami napisał dotychczas 60 książek wydanych w ponad 6,5 mln egzemplarzy, tłumaczonych na wiele języków świata. 13 tytułów jego autorstwa znalazło się na liście bestsellerów New York Timesa.
Urodzony w 1952 w Cleveland David Weber porusza w swej twórczości niebanalne kwestie społeczne, takie jak oddziaływanie i funkcje religii czy przemiany społecznej roli kobiet, które bardzo często obsadza w najważniejszych rolach.

Najbardziej znaną bohaterką wykreowaną przez Davida Webera jest Honor Harrington. Tej postaci i zamieszkiwanemu przez nią światu (przez fanów nazywanemu Honorverse) poświęcił dotąd kilkanaście powieści i kilka antologii.
Honor Harrington urodziła się 1 października 1869 r PD jako córka emerytowanego komandora chirurga Alfreda Harringtona i doktor genetyk Alison Chou-Harrington na planecie Sphinx w układzie Manticore, jako obywatelka Gwiezdnego Królestwa Manticore. W dzieciństwie została adoptowana przez treecata, któremu nadała imię Nimitz. W wieku dwunastu lat zdobyła patent lotniarski.
Po osiągnięciu dojrzałości zaciągnęła się do Akademii Królewskiej Marynarki Wojennej Manticore jako oficer. Kurs ukończyła z 23. lokatą na swoim roczniku, po czym została wysłana jako midszypman (najniższy stopień oficerski) na okręt HMS War Maiden. Okręt ten uratowała przed atakiem pirackim, za co otrzymała stopień chorążego. Następnie jako porucznik pełniła funkcję żaglomistrza fregaty HMS Osprey, po czym służyła jako oficer taktyczny lub zastępca oficera taktycznego na dreadnoughcie HMS Manticore. Jej pierwszym dowództwem był wewnątrzsystemowy lekki okręt LAC 113, następnie na trzech okrętach pod rząd pełniła funkcję pierwszego oficera. Po około dwóch latach otrzymała dowództwo niszczyciela HMS Hawkwing, którym rozbiła siatkę handlarzy niewolników.
W 1901 roku PD Harrington objęła dowództwo lekkiego krążownika HMS Fearless, wyposażonego w eksperymentalną, wysoce niestabilną broń. Z powodu porażki w manewrach floty zesłano ją na placówkę marynarki w systemie Basilisk, gdzie przez kilka miesięcy pełniła obowiązki dowódcy, znacząco usprawniając funkcjonowanie placówki i wykrywając spisek Ludowej Republiki, dążącej do przejęcia Basiliska. Po powstrzymaniu inwazji otrzymała Monarsze Podziękowanie, awans na kapitana i dowództwo nowego, ciężkiego krążownika, również nazwanego HMS Fearless.
W 1903 r PD Honor została mianowana dowódcą eskorty floty wysłanej do systemu Grayson, co uczyniło ją najwyższym rangą przedstawicielem Królewskiej Marynarki w systemie. Po śmierci dowodzącego misją dyplomatyczną admirała Corvousiera w wyniku ataku walczącej z Graysonem Masady Honor uratowała Protektora (władcę) Graysona, a następnie zniszczyła wrogi MNS Thunder of God. Otrzymała za to tytuł hrabiny Gwiezdnego Królestwa oraz Patronki (księżnej) Graysona, jako pierwsza kobieta i pierwsza osoba spoza planety.
Z powodu odniesionych obrażeń - utraty lewego oka i władzy w lewej połowie twarzy - Harrington została wysłana na urlop rekonwalescencyjny, z którego wróciła, by objąć stanowisko dowódcy HMS Nike, okrętu flagowego admirała Marka Sarnowa. Na jego pokładzie stoczyła otwierającą bitwę pierwszej wojny między Manticore a Haven, tzw. Bitwę o Hancock. Po powrocie do Manticore związała się z kapitanem Paulem Tankerslayem, który jednak został zastrzelony w pojedynku na zlecenie lorda Pavela Younga, długoletniego wroga Honor. Harrington na wieść o śmierci Tankerslaya przeżyła załamanie nerwowe, które odeszło, gdy dowiedziała się, kto zlecił zabójstwo. Wyzwała na pojedynek zarówno wynajętego strzelca, jak i lorda Younga. Zabiła obojga, za co w 1906 r PD odebrano jej dowództwo.
Po odebraniu Nike Honor wyjechała na Grayson, gdzie podjęła swoje obowiązki patronki, a zarazem stała się celem wszystkich ataków wymierzonych przeciwko reformom przeprowadzanym przez rząd Graysona. Mimo to założyła spółkę Grayson Sky Domes, konstruującą olbrzymie kopuły osłaniające mieszkańców Graysona przed szkodliwym środowiskiem planety. W wyniku sabotażu jedna z kopuł zawaliła się, o co oskarżono Honor. Harrington zdołała odnaleźć prawdziwego winnego i zabiła go w pojedynku na miecze. W tym samym czasie została powołana do Marynarki Graysona i otrzymała stopień admirała. Tuż po pojedynku stoczyła Drugą Bitwę o Yeltsin z siłami Ludowej Republiki i wygrała.
W 1908 r PD powierzono jej dowództwo HMS Wayfarer oraz 1037. Grupy Wydzielonej, której zadaniem była likwidacja grup pirackich działających na terenie sąsiadującej z Królestwem Konfederacji Silezjańskiej. Częściowo wykonała zadania: zlikwidowała bazę pirata Andre Warnecke'go w systemie Sidemore oraz odkryła, że za wzrostem aktywności pirackiej stoją siły Ludowej Marynarki. W nagrodę za to otrzymała stopień komodora.
W roku 1911 PD została pojmana podczas konwojowania grupy okrętów zaopatrzenia. Przekazano ją flocie admirała Theismana, a następnie Cordelii Ransom, minister propagandy Ludowej Republiki. Ransom zdecydowała się wysłać Harrington i pozostałych wyższych oficerów na planetę Hades, gdzie miało dojść do egzekucji. Już w systemie Harrington i większość więźniów zdołała uciec, choć w trakcie ucieczki Honor straciła rękę. Wylądowali na planecie Hades, gdzie zorganizowali i przeprowadzili ucieczkę wszystkich więźniów na tereny kontrolowane przez Gwiezdne Królestwo. W uznaniu zasług Honor otrzymała tytuł księżnej Gwiezdnego Królestwa oraz stopień admirała Królewskiej Marynarki.
Po dojściu do władzy konserwatystów i zakończeniu pierwszej wojny manticorańsko-haveńskiej w roku 1915 PD została przeniesiona do rezerwy i wróciła na Graysona. Do służby czynnej przywrócono ją w roku 1920, po czym objęła dowodzenie na stacji Sidemore i dowodziła siłami Sojuszu podczas Drugiej Bitwy o Sidemore, otwierającej drugą wojnę manticorańsko-haveńską.
W 1920 r PD wyszła za lorda Hamisha Alexandra, stając się jego drugą żoną.
Podczas wojny dowodziła Ósmą Flotą Sojuszu, po czym brała udział w negocjacjach pokojowych w Haven. Odwołano ją do Manticore po tzw. Yawata Strike, tj. zniszczeniu infrastruktury Królestwa przez siły Równania. Po zawarciu Wielkiego Sojuszu z Haven objęła obowiązki głównodowodzącej Wielkiej Floty.

"Cień zwycięstwa" to kolejny tom cyklu osadzonego w uniwersum Honor Harrington. Mesańskie Równanie od stuleci wcielało w życie plany urządzenia galaktyki po swojemu. Natrafiło jednak na przeszkodę w postaci Gwiezdnego Królestwa Manticore. Sprowokowało więc wojnę między Manticore a Ligą Solarną. Temu właśnie miała posłużyć operacja Janus, polegająca na zachęcaniu różnych ugrupowań rebelianckich do działania i obiecywaniu im wsparcia ze strony Królestwa. Wsparcia, które miało nigdy nie nadejść. Dla Ligi Solarnej zaś byłby to kolejny argument przeciwko Manticore. Skutkiem ubocznym operacji Janus stała się fala rewolucji dających szansę uciśnionym planetom na zdobycie prawdziwej niezależności.




LUTY 1921 ROKU PO DIA­SPO­RZE

„Nie pod­daję się łatwo. Mając dość czasu, znajdę spo­sób na każ­dego”.

– kapi­tan Damien Hara­hap, Żan­dar­me­ria Ligi Solar­nej

ROZ­DZIAŁ I



Bran­don Grant nie miał poję­cia, ile osób zabił.
Po praw­dzie nie pamię­tał nawet, na ilu pla­ne­tach zda­rzało mu się zabi­jać. Nie tru­dził się zapa­mię­ty­wa­niem podob­nych szcze­gó­łów. Tym bar­dziej nie pró­bo­wał ich zapi­sy­wać. Gdyby jed­nak za sprawą chwi­lo­wej utraty instynktu samo­za­cho­waw­czego spró­bo­wał spo­rzą­dzić taki rejestr, z pew­no­ścią byłby on bar­dzo obszerny.
Ni­gdy jed­nak nie dzia­łał na tak odle­głym tere­nie i mimo­cho­dem zasta­na­wiał się, dla­czego aku­rat to zle­ce­nie było takie ważne. I dla­czego to jedno miało wyglą­dać na zwy­kły napad rabun­kowy? Z dru­gim celem sprawa była znacz­nie prost­sza, cho­ciaż cho­dziło o osobę zde­cy­do­wa­nie bar­dziej eks­po­no­waną, nie­mniej miej­scowy przed­sta­wi­ciel pra­co­dawcy nawet się nie skrzy­wił, usły­szaw­szy o pla­nie kla­sycz­nej zasadzki, przy­go­to­wy­wa­nej przez przy­dzie­lony obiek­towi zespół. Ow­szem, paso­wało to w pewien spo­sób do kon­tek­stu, bo wska­zana im kobieta cho­dziła na co dzień w mun­du­rze i wszy­scy wie­dzieli, że słu­żyła w kwa­te­rze głów­nej Żan­dar­me­rii w Pine Moun­tain, męż­czy­zna zaś był cywi­lem. Jeśli wszystko pój­dzie dobrze, śled­czy uwie­rzą bez zastrze­żeń w auten­tycz­ność dekla­ra­cji Ludo­wego Frontu McIn­tosh, przy­zna­ją­cego się do zama­chu, cho­ciaż sam LFM będzie tym raczej zdu­miony. Dla­czego więc nie pozwo­lić, żeby ci sami „bez­względni ter­ro­ry­ści” zajęli się rów­nież face­tem? Może ktoś nie chciał wią­zać w ten spo­sób zabójstw dwóch osób, które robiły dokład­nie w tej samej branży? Tyle że takie sko­ja­rze­nia i tak były nie­unik­nione. Oboje mieli zgi­nąć tego samego dnia, w odstę­pie nie­ca­łych dwóch godzin i, na miłość boską, taki zbieg oko­licz­no­ści musi po pro­stu wydać się podej­rzany. Chyba że gość był na tyle głę­boko zakon­spi­ro­wany, że tak naprawdę nikt tu nie wie­dział o jego związ­kach z Żan­dar­me­rią czy kon­tak­tach z drugą ofiarą.
Cho­ciaż w sumie to wszystko jedno, pomy­ślał Grant i w duchu wzru­szył ramio­nami. Przy­wykł reali­zo­wać zle­ce­nia zgod­nie z wolą zama­wia­ją­cego, a dla­czego ta czy inna osoba została mu wska­zana jako cel, w to już ni­gdy nie wni­kał. To nie była jego sprawa. Skoro zle­ce­nie zostało opła­cone, reali­zo­wał je zgod­nie ze spe­cy­fi­ka­cją. Ow­szem, pro­ściej byłoby po pro­stu podejść do celu, strze­lić w tył głowy i pójść sobie dalej. Pomimo wszyst­kich nowo­cze­snych sys­te­mów bez­pie­czeń­stwa coś takiego na­dal było wyko­nalne, jeśli miało się głowę na karku i trzy­mało nerwy na wodzy. Ale nie. Z jakie­goś powodu taka aku­rat opcja nie wcho­dziła w grę. Grant przy­po­mniał sobie frag­ment wier­sza z cza­sów sta­ro­żyt­nych i par­sk­nął z roz­ba­wie­niem. Zaiste, to nie była jego sprawa, żeby „zasta­na­wiać się dla­czego”. W grun­cie rze­czy pła­cono mu aż tyle wła­śnie za to, żeby nawet nie pró­bo­wał się zasta­na­wiać, tylko robił swoje. „Czyń lub giń” i tak dalej.
Czy­nił więc, co nale­żało, żeby nie zgi­nąć. Ginął zawsze ktoś inny.
Zer­k­nął na por­no­gra­ficzne tre­ści wyświe­tlane przez komu­ni­ka­tor i przy­po­mniał sobie z uśmie­chem, jak wielu prze­chod­niów krzy­wiło się, zauwa­ża­jąc jego por­nola. Nawet im się nie dzi­wił, to była naprawdę kiep­ska i bru­talna por­no­gra­fia, ale wybrał ją świa­do­mie, podob­nie jak i celowo wyłą­czył funk­cję pry­wat­no­ści. Każdy prze­cho­dzący obok musiał zostać pora­żony bur­de­lo­wymi efek­tami. Taka roz­rywka paso­wała do gościa ubra­nego tak jak on teraz i sto­ją­cego na ulicy z ple­cami opar­tymi o ścianę. Kogoś, kto w żad­nym razie nie wyglą­dał na jed­nego z naj­lep­szych płat­nych zabój­ców zna­nej galak­tyki.
Zer­k­nął wokół, żeby spraw­dzić roz­lo­ko­wa­nie zespołu, cho­ciaż i tak był pewien, że wszy­scy są na swo­ich miej­scach. Dwóch ludzi przy­wiózł ze sobą, byli to Mar­kus Bochart i Franz Gil­le­spie. Razem prze­rzu­cono ich do sek­tora Madras. Pra­co­wał już z nimi kilka razy i wie­dział, że go nie zawiodą. Pozo­sta­łych dwóch zwer­bo­wał na miej­scu, ale jak dotąd się spraw­dzali. Żało­wał nawet, że będzie musiał ich wyeli­mi­no­wać przed opusz­cze­niem sek­tora. Pew­nie jesz­cze by się przy­dali, nie­mniej, po pierw­sze, małe było praw­do­po­do­bień­stwo, że otrzyma w prze­wi­dy­wal­nym cza­sie podobne zle­ce­nie, a po dru­gie, nie lubił zosta­wiać za sobą tro­pów. Co wię­cej, jego pra­co­dawca miał dokład­nie takie samo podej­ście i prze­ka­zał w tej spra­wie jasne instruk­cje.
Wszy­scy byli ubrani tak samo jak on, w tanie rze­czy w kolo­rach poma­rań­czo­wym, czar­nym i zie­lo­nym, typo­wych dla gangu Smo­ków Tre­mont Towers, jed­nej z pod­lej­szych orga­ni­za­cji prze­stęp­czych w Pine Moun­tain. Wią­zało się to z pew­nym ryzy­kiem, ponie­waż Smoki nie były lubiane przez wła­dze i ist­niała moż­li­wość, że poli­cja zain­te­re­suje się piątką rze­zi­miesz­ków. Z dru­giej strony, dopóki tylko szwen­dali się po ulicy, powinno być raczej bez­piecz­nie. Sto­łeczni gli­nia­rze zawsze mieli coś waż­niej­szego do roboty niż zacze­pia­nie człon­ków gan­gów, choćby i gangu Smo­ków, dopóki oni sami nie sta­rali się spe­cjal­nie zabły­snąć. Jeśli zaś patrol ich zauważy i przy­po­mni sobie o nich póź­niej, to tym lepiej. Takie spo­strze­że­nie powinno skie­ro­wać śledz­two w pożą­da­nym kie­runku i Grant aż uśmiech­nął się w duchu, pomy­ślaw­szy, jak bar­dzo Smoki się zdzi­wią, gdy psiar­nia się nagle do nich weź­mie i zacznie maglo­wać na różne spo­soby. Zakła­da­jąc oczy­wi­ście, że cel naprawdę był dość ważny, aby uza­sad­nić całą tę maska­radę.
Roz­my­śla­nia Granta prze­rwał cichy sygnał, który zabrzmiał mu w uchu.
Przez jakieś dzie­sięć sekund mor­derca śle­dził jesz­cze akcję por­nola, po czym wyłą­czył komu­ni­ka­tor i ode­rwał się od muru, pod któ­rym kwitł przez ostat­nią godzinę. Prze­cią­gnął się i osten­ta­cyj­nie poszu­kał spoj­rze­niem swo­ich ludzi, po czym ruszył chod­ni­kiem. Uśmiech­nął się pod nosem, gdy Bochart odkleił się od latarni, któ­rej dotrzy­my­wał ostat­nio towa­rzy­stwa, i wycią­gnął rękę w stronę torby na ramie­niu prze­cho­dzą­cej obok kobiety. Wła­ści­cielka zaraz przy­tu­liła ją do sie­bie, na co Bochart zare­ago­wał szy­der­czym śmie­chem. To było udane zagra­nie. Któ­raś z kamer moni­to­ringu miej­skiego musiała zare­je­stro­wać tę scenę. Będzie jak zna­lazł jako dowód, że człon­ko­wie gangu Smo­ków szu­kali guza już wcze­śniej, zanim jesz­cze napo­tkali swoją główną ofiarę.
Ta zaś wyło­niła się wła­śnie zza rogu i zmie­rzała ulicą w ich stronę. Grant przy­mru­żył oczy i przyj­rzał się uważ­nie czło­wie­kowi.
Naj­dziw­niej­sze było w nim to, jak zwy­czaj­nie wyglą­dał. Śred­niego wzro­stu, prze­cięt­nej budowy ciała, z nija­kimi wło­sami i cerą, które nie rzu­cały się w oczy. Nie było w nim niczego, co przy­cią­ga­łoby uwagę czy mogło wzbu­dzić naj­mniej­sze podej­rze­nia. Grant musiał przy­znać, że na żywo cel pre­zen­to­wał się jesz­cze bar­dziej nijako niż na dostar­czo­nych mu zdję­ciach. W odróż­nie­niu od więk­szo­ści ludzi mor­derca dobrze wie­dział, że tak zwy­czajna pre­zen­cja jest bar­dzo trudna do osią­gnię­cia i zawsze kosz­tuje wiele pracy. Już wcze­śniej ostrzegł swo­ich współ­pra­cow­ni­ków, żeby nie dali się zwieść pozo­rom i nie pró­bo­wali zakła­dać z góry, że ich ofiara jest cał­ko­wi­cie nie­groź­nym prze­cięt­nia­kiem.

Damien Hara­hap był nie­szczę­śli­wym czło­wie­kiem.
Stan jego ducha brał się w dużej mie­rze z tego, że Hara­hap nie cier­piał pora­żek. Kto­kol­wiek aku­rat go zatrud­niał, zawsze sma­ko­wały tak samo gorzko, klę­ska zaś, któ­rej doznał na pla­ne­tach Mon­tana i Kor­nati, zosta­wiła wyjąt­kowo paskudne wra­że­nie. Nie miał poję­cia, i zapewne ni­gdy się nie dowie, co dokład­nie zda­rzyło się za kuli­sami, ale nowiny dobie­ga­jące z sek­tora Tal­bott suge­ro­wały, że coś musiało się zda­rzyć. I to coś na tyle istot­nego, że całe nowiut­kie zgru­po­wa­nie floty Man­ti­core wtar­gnęło do układu Monica i zapro­wa­dziło tam swoje porządki, nie bacząc zupeł­nie, że może dojść przy tym do poważ­nej wymiany ognia z Mary­narką Wojenną Ligi Solar­nej. Hara­hap nie koja­rzył wielu powo­dów, które mogłyby nakło­nić kogoś w miarę zdro­wego na umy­śle do tak sza­lo­nej decy­zji. W zasa­dzie jedyne, co przy­szło mu do głowy, to że być może ktoś zaczął wypo­sa­żać flotę układu Monica w nowo­cze­sne solarne jed­nostki, wspo­ma­ga­jąc jed­no­cze­śnie różne ruchy ter­ro­ry­styczne dążące do desta­bi­li­za­cji miej­sco­wych rzą­dów. Zwłasz­cza tych, które cią­żyły ku Gwiezd­nemu Kró­le­stwu, jak Mon­tana czy Split. Tylko kom­pletny idiota nie zała­pałby związku pomię­dzy takimi akcjami, w Royal Man­ti­co­ran Navy zaś nie ceniono jed­no­stek ocię­ża­łych umy­słowo. Co wię­cej, RMN nie sły­nęła także z nie­śmia­ło­ści i Hara­hap mógł sobie wyobra­zić wku­rze­nie dowol­nego wyż­szego dowódcy Man­ti­core, gdyby tra­fił wła­śnie na coś takiego.
Dla niego naj­waż­niej­sze w tej sytu­acji było to, na ile ci z Gwiezd­nego Kró­le­stwa będą w sta­nie wywę­szyć ślady jego powią­zań z Żan­dar­me­rią Ligi Solar­nej. Oczy­wi­ście ofi­cjal­nie sama Żan­dar­me­ria nie miała z tym nic wspól­nego, nie­mniej w rze­czy­wi­sto­ści Damien Hara­hap był kapi­ta­nem tej for­ma­cji i zapewne mało kto gotów byłby uwie­rzyć, że dzia­łał cał­kiem sam. Zwłasz­cza że wcale nie dzia­łał samo­dziel­nie, cho­ciaż Ulrike Eich­bauer zadbała o pozory i wedle roz­pi­ski prze­by­wał teraz na „urlo­pie”, reali­zu­jąc zle­ce­nie pry­wat­nego przed­się­biorcy.
Co było kolej­nym powo­dem jego pod­łego humoru. Major Eich­bauer znała i zasad­ni­czo sto­so­wała zasady kon­spi­ra­cji, ale to ona prze­słała mu zako­do­waną wia­do­mość z żąda­niem spo­tka­nia w Urrezko Koilara. Zna­jąc ją, ocze­ki­wał ponie­kąd cze­goś takiego. Major nie zwy­kła zosta­wiać swo­ich ludzi samo­pas, a póki co nie mogła zoba­czyć się z nim ofi­cjal­nie. Dopóki zatem nie mieli pew­no­ści, że żadne z jego obec­nych poczy­nań nie położy się cie­niem na pre­stiżu Żan­dar­me­rii, trzeba było kom­bi­no­wać i mała restau­ra­cja na ubo­czu dobrze się do tego nada­wała. Urrezko Koilara spe­cja­li­zo­wała się w kuchni ibe­ryj­skiej i nie wymie­niano jej w prze­wod­ni­kach tury­stycz­nych (ani żad­nych innych), ale żar­cie było na pozio­mie, jej wła­ści­cielka zaś nale­żała do grona naj­lep­szych taj­nych infor­ma­to­rów Eich­bauer, jesz­cze z cza­sów sprzed jej awansu, kiedy to prze­szła od patroli do pracy biu­ro­wej. Wszystko to czy­niło lokal miej­scem nie­mal ide­al­nym do dys­kret­nych spo­tkań.
Pani major się jed­nak nie sta­wiła. Co gor­sza, gdy Hara­hap wszedł do lokalu, wła­ści­cielka nawet na niego nie spoj­rzała. Albo nikt nie prze­ka­zał jej, że Eich­bauer pla­no­wała spo­tkać tu jed­nego ze swo­ich ludzi, albo ktoś dobrze jej zapła­cił za sta­ranne uda­wa­nie nie­wie­dzy. Zapewne raczej to dru­gie, przy­naj­mniej sądząc po minie, jaką zro­biła, gdy Hara­hap poskar­żył się na jakość posiłku i zażą­dał roz­mowy z sze­fem knajpy. Gdyby sprawa nie śmier­działa, kobieta zare­ago­wa­łaby ruty­nowo, skoro zaś zmarsz­czyła czoło, jakby usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć, kiedy wcze­śniej widziała tego gościa, musiała ocze­ki­wać jakichś kło­po­tów. Hara­hap przy­wykł, że ludzie z zasady go nie pamię­tają, to była jedna z jego „cech szcze­gól­nych” w tym fachu, a jeśli już budził z rzadka inne reak­cje, zawsze świad­czyło to o podej­rza­nym zain­te­re­so­wa­niu jego osobą i zaku­li­so­wych kom­bi­na­cjach.
Jed­nak co mogło się stać z Eich­bauer? Mogła się z nim skon­tak­to­wać, aby odwo­łać spo­tka­nie, ale tego nie zro­biła. Był pewien, że ory­gi­nalne wezwa­nie pocho­dziło wła­śnie od niej, mię­dzy innymi dzięki uży­ciu w nim jed­nego z haseł, któ­rych zestaw został wylo­so­wany przez nią ponad trzy stan­dar­dowe lata temu. Ist­niało pewne praw­do­po­do­bień­stwo, że zapra­gnęła zdy­stan­so­wać się do pod­wład­nego, zanim jesz­cze roz­pęta się gów­no­bu­rza. Tyle że wtedy ktoś by jed­nak cze­kał na niego w tej restau­ra­cji i naprawdę trudno było sobie wyobra­zić, co mogło skło­nić ofi­cera Żan­dar­me­rii, i do tego szefa wywiadu bry­ga­dier Fran­ci­ski Yucel, do zlek­ce­wa­że­nia umó­wio­nego spo­tka­nia.
Wszystko to mocno nie­po­ko­iło Hara­hapa, co oczy­wi­ście w ogóle nie odbi­jało się na jego twa­rzy w to sło­neczne popo­łu­dnie. Bo prze­cież jakieś wyja­śnie­nie musiało ist­nieć. Nie­stety, zwa­żyw­szy na wszyst­kie oko­licz­no­ści, mogło to być wyja­śnie­nie, któ­rego wcale nie pra­gnął poznać. Czyli takie ozna­cza­jące całą masę nowych kło­po­tów.

Dwaj miej­scowi pod­władni Granta minęli zbli­ża­jący się cel i, jak zauwa­żył z apro­batą Bran­don, nie zaszczy­cili go przy tym nawet spoj­rze­niem. Teraz szli za nim, Mar­kus Bochart zaś przy­brał pozę gang­stera i przy­go­to­wał się do akcji. Uniósł lewą dłoń ze złą­czo­nymi trzema pal­cami, żeby od nie­chce­nia dźgnąć nimi ofiarę w pierś, prawą rękę zna­cząco wsu­nął do kie­szeni kurtki.
Aż miło patrzeć, jak wszystko prze­biega zgod­nie z pla­nem, pomy­ślał Grant. Jesz­cze trzy sekundy…
– Cześć, fra­je­rze, jak tam twój port­fel…

Hara­hap mógł być kapi­ta­nem Żan­dar­me­rii, ale ostat­nimi czasy otrzy­my­wał wciąż przy­działy, przez które mało czasu spę­dzał na sto­łecz­nej pla­ne­cie sek­tora Madras. Jego talenty na nie­wiele by się zdały na Mey­er­sie czy w mie­ście w rodzaju Pine Moun­tain. Na doda­tek w jego fachu ano­ni­mo­wość zawsze była w cenie, więc skoro nie musiał, to nie poka­zy­wał się tam, gdzie w końcu mógłby jed­nak zostać zauwa­żony. Eich­bauer też wolała trzy­mać go jak naj­da­lej od sie­bie.
Z tego też powodu nie znał sto­łecz­nych gan­gów tak dobrze jak w przy­padku innych oko­lic, roz­po­znał jed­nak barwy Smo­ków. Ich obec­ność sama w sobie nie była jesz­cze wystar­cza­ją­cym powo­dem do nie­po­koju, nie­mniej doświad­cze­nie zebrane pod­czas trzy­dzie­sto­let­niej dzia­łal­no­ści w roli agenta kazało mu mieć na oku tego z przodu, który przy­brał wła­śnie aro­gancką pozę i ruszył w jego kie­runku. Hara­hap zauwa­żył wcze­śniej dwóch, któ­rzy go minęli, i był pewien, że teraz szli za nim. Naj­waż­niejsi byli jed­nak ci trzej z przodu. Coś było z nimi nie tak, cho­ciaż gdyby spy­tano go, co wła­ści­wie, na razie nie potra­fiłby tego jasno okre­ślić.
W innych oko­licz­no­ściach udałby pew­nie zwy­kłego prze­stra­szo­nego oby­wa­tela i nie pró­bo­wał w ogóle dys­ku­to­wać z gang­ste­rem, który zamie­rzał naj­wy­raź­niej dźgnąć go pal­cami w pierś. Może nawet oddałby mu swój drugi port­fel, który nosił na potrzeby spo­tkań z poli­cją, i przy­brał odpo­wied­nią do tego prze­ra­żoną minę. Ale to, że tam­ten wsu­nął dłoń do kie­szeni, zmie­niło sytu­ację. To nie była już zwy­kła ban­dycka zaczepka.
– Cześć, fra­je­rze – rzu­cił pogar­dli­wie gang­ster. – Jak tam twój port­fel…

Bran­don Grant otwo­rzył sze­roko oczy, gdy prawa ręka męż­czy­zny wystrze­liła w jego stronę. Bły­ska­wicz­nie niczym ata­ku­jąca kobra wymi­nęła jego dłoń i ude­rzyła go w przed­ra­mię, odrzu­ca­jąc rękę na bok. Potem rów­nie płyn­nym ruchem cel zła­pał Bocharta za łokieć i ści­snął mocno pal­cami. Nie­spo­dzie­wana szpila bólu spra­wiła, że Mar­kus wykrzy­wił się i kolana się pod nim ugięły. Napast­nik wbił palce dokład­nie w miej­scu, gdzie prze­bie­gał nerw.
Nie­mniej Mar­kus Bochart był zawo­dow­cem. Pomimo bólu się­gnął prawą dło­nią po wibro­nóż, który trzy­mał w pochwie pod pachą. Nie pla­no­wał, że zrobi to już teraz, ale skoro ofiara oka­zała się wyjąt­kowo nie­skłonna do współ­pracy, roz­pi­ska stra­ciła rap­tow­nie na zna­cze­niu. Dał się zwieść pozo­rom. Szybka i agre­sywna reak­cja obiektu dowo­dziła, że nie był wcale tym, na kogo wyglą­dał.
Jed­nak dopiero w chwili, gdy zła­pał za ręko­jeść wibro­noża i zaczął wysu­wać dłoń spod poły mary­narki, Bochart pojął, jak bar­dzo się pomy­lił.

Pomimo zde­cy­do­wa­nie nie­przy­jem­nej sytu­acji Hara­hap nie ocze­ki­wał, że ban­dzior tak szybko się­gnie po broń. Nie­mniej trzy­dzie­ści lat prak­tyki w nie­cnym fachu miało swoje plusy. Obró­ciw­szy się na pra­wej pię­cie, pocią­gnął tego za sobą, nie pusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie jego łok­cia, przez co ude­rzył mocno ple­cami w klatkę pier­siową znacz­nie wyż­szego męż­czy­zny i unie­ru­cho­mił jego czę­ściowo skrytą jesz­cze pod połą mary­narki rękę. Zaraz potem zaci­snął pięść, żeby przy­wa­lić tam­temu w szczękę, rów­no­cze­śnie zaś uniósł prawą stopę i prze­chy­liw­szy się do przodu, kop­nął w prawą rzepkę kola­nową Bocharta.

Grant patrzył na to wszystko z nie­do­wie­rza­niem. Gło­śny krzyk Bocharta po strza­ska­niu rzepki urwał się po chwili przy trza­sku pęka­ją­cych krę­gów szyj­nych. Ciało pole­ciało do przodu, a wibro­nóż wypadł z bez­wład­nej dłoni. Pomru­ku­jące cicho ostrze bez trudu zagłę­biło się w ceram­be­towy chod­nik, ale zaraz auto­mat wyłą­czył zasi­la­nie. Ten, który wedle planu miał być już mar­twy, rzu­cił się z kolei na Franza Gil­le­spiego.
Drugi z ban­dy­tów dostrzegł nad­cią­ga­jący cyklon i zdo­łał nawet wycią­gnąć swój wibro­nóż, ale na nic wię­cej nie star­czyło mu czasu. Hara­hap zdu­mie­wa­jąco mocno zła­pał go za dłoń z bro­nią, drugą ręką się­ga­jąc do jego głowy. Wcze­piw­szy palce we włosy, pocią­gnął mu głowę w dół, dopro­wa­dza­jąc do jej zde­rze­nia z wła­snym unie­sio­nym kola­nem. Trza­snęła kość, try­snęła krew. Hara­hap obró­cił się na pię­cie, odrzu­ca­jąc nie­mal ośle­pio­nego i na wpół ogłu­szo­nego Gil­le­spiego pro­sto na bliż­szego z dwóch wyna­ję­tych miej­sco­wych. Obaj padli sko­tło­wani na chod­nik.
Drugi z miej­sco­wych gapił się jesz­cze, jakby nie poj­mo­wał, jakim cudem sta­ran­nie zapla­no­wana akcja aż tak się posy­pała, gdy Hara­hap ude­rzył go kan­tem dłoni w krtań, jed­nym ruchem miaż­dżąc tcha­wicę. Opry­szek zato­czył się do tyłu, Hara­hap zaś zain­te­re­so­wał się jego powa­lo­nym chwi­lowo part­ne­rem.
Gil­le­spie zdo­łał tym­cza­sem dźwi­gnąć się na kolano. Jedną dłoń przy­ci­skał wciąż do zma­sa­kro­wa­nej twa­rzy, pró­bu­jąc otrzeć krew z powiek, a drugą szu­kał na chod­niku upusz­czo­nego wibro­noża. Pierw­szy z miej­sco­wych zbie­rał się jed­nak o wiele spraw­niej, ale zanim jesz­cze zdo­łał wstać, Hara­hap kop­nął go potęż­nie w splot sło­neczny. Gdy prze­ciw­nik zło­żył się wpół, kapi­tan Żan­dar­me­rii zakoń­czył sprawę, wbi­ja­jąc mu łokieć w kark.

Bran­don potrze­bo­wał nieco ponad pół sekundy, żeby pod­jąć decy­zję. Pie­przyć plan!
Się­gnął do kie­szeni, ale nie po typowy dla miej­skich gang­ste­rów wibro­nóż. Gdy uno­sił pul­ser, drugi z miej­sco­wych padał wła­śnie na chod­nik. Grant odszu­kał cel i naci­snął spust.

Sły­sząc wycie prze­la­tu­ją­cej tuż obok wiązki strza­łek, Hara­hap odwró­cił się od gra­mo­lą­cego się nie­zdar­nie ban­dziora z zakrwa­wioną twa­rzą. Tego odgłosu nie można było pomy­lić z żad­nym innym, zwłasz­cza po latach kariery w roli agenta. Zaraz też ujrzał, jak klatka pier­siowa pią­tego i ostat­niego z napast­ni­ków eks­plo­duje fon­tanną krwi i poszar­pa­nych tka­nek.
Nim jesz­cze ciało upa­dło na zie­mię, roz­legł się kolejny strzał. Tym razem z uży­ciem poje­dyn­czej strzałki, nie wiązki. Franz Gil­le­spie ponow­nie opadł na chod­nik.
– Chyba będzie lepiej, jeśli zabie­rze się pan ze mną, kapi­ta­nie Hara­hap – roz­le­gło się obok. Ton wypo­wie­dzi był zdu­mie­wa­jąco spo­kojny. Hara­hap ode­rwał spoj­rze­nie od pię­ciu bez­wład­nych ciał. – Lada chwila zjawi się tu poli­cja Pine Moun­tain – dodał siwo­włosy i jasno­oki męż­czy­zna, któ­rego Hara­hap ni­gdy wcze­śniej nie widział, i scho­wał broń pod szytą na miarę mary­narką. – Skłonny jestem przy­pusz­czać, że będą mieli całą masę pytań, na które zapewne wolałby pan nie odpo­wia­dać. W każ­dym razie ja bym nie chciał, będąc na pana miej­scu, zatem…
Skło­nił się wytwor­nie i zachę­cił Hara­hapa, by odda­lił się razem z nim.

– Może zechciałby mi pan wytłu­ma­czyć, o co w tym wszyst­kim cho­dziło? – spy­tał nieco kwa­śnym tonem Hara­hap.
Było to jakiś kwa­drans póź­niej, gdy zapar­ko­wany w pobli­skim pod­ziem­nym garażu samo­chód powietrzny tajem­ni­czego wybawcy prze­mie­rzał już niebo z dala od mia­sta. W zwy­kłych oko­licz­no­ściach mogliby się spo­dzie­wać poli­cyj­nego pościgu, ale wszyst­kie kamery moni­to­ringu na pię­trze, gdzie cze­kał wóz, doznały aku­rat jakiejś dziw­nej awa­rii. Ujrzaw­szy mru­ga­jące na ich obu­do­wach świa­tełka trybu nie­ak­tyw­nego, Hara­hap nie był nawet spe­cjal­nie zdu­miony.
Sie­dział na przed­nim sie­dze­niu pasa­żera, z dło­nią pod mary­narką, gdzie wyczu­wał pod pal­cami ręko­jeść wła­snego pul­sera. Nieco go to uspo­ka­jało, bo cho­ciaż wdzięczny był za ratu­nek, to jed­nak…
– Oba­wiam się, kapi­ta­nie, że była to próba dopi­sa­nia epi­logu do ciągu kilku spraw – odparł spo­koj­nie kie­rowca, nie odry­wa­jąc spoj­rze­nia od wyświe­tla­cza, cho­ciaż musiał wie­dzieć o wyce­lo­wa­nej w niego broni. – Chyba sam pan rozu­mie, jak to działa.
– A dla­czego wła­śnie ja mia­łem zagrać w tej sztuce?
– Za sprawą pań­skich nie­daw­nych poczy­nań. Wie pan, w miej­scach takich jak Mon­tana, Kor­nati, Main­wa­ring. Te kli­maty.
– A jeśli powiem, że nie mam poję­cia, o czym pan mówi?
– Wów­czas zapewne przyj­dzie mi pomy­śleć, że co naj­mniej jeden z nas jest idiotą. Albo ma dru­giego za idiotę. – Uśmiech­nął się i po raz pierw­szy spoj­rzał prze­lot­nie na Hara­hapa. – Ponie­waż skłonny jestem sądzić, że żaden z nas nie pasuje do tego opisu, nie przy­pusz­czam także, żeby uznał pan moją obec­ność w miej­scu wyda­rzeń za dzieło przy­padku.
– Zaiste, nie uznaję – przy­znał Hara­hap. – Z dru­giej strony nie usły­sza­łem jesz­cze, co pana tam spro­wa­dziło.
– Nie co, a kto. Pani Ani­si­mo­vna pro­siła, żebym miał na pana oko – odparł kie­rowca.
Hara­hap skrzy­wił się mimo­wol­nie.
– A dla­cze­góż pani Ani­si­mo­vna pana o to pro­siła? – spy­tał po chwili.
– Bo było wska­zane, żeby ktoś nad panem czu­wał? – zasu­ge­ro­wał tam­ten z sze­ro­kim uśmie­chem.
Hara­hap, znowu mimo­wol­nie, także się uśmiech­nął.
– Bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, nie będę drą­żył dalej – powie­dział. – Ale i tak chciał­bym usły­szeć, co wła­ści­wie się wyda­rzyło. I to jesz­cze zanim pan wylą­duje. Bo kto wie, czy mi się tam spodoba. Ow­szem, jestem dozgon­nie wdzięczny i tak dalej, ale pro­szę pana o dogłęb­niej­sze naświe­tle­nie sprawy.
– Jak pan sobie życzy – zgo­dził się męż­czy­zna. Włą­czył auto­pi­lota z wpro­wa­dzo­nym pla­nem lotu i odsu­nął fotel od kon­soli, żeby móc obró­cić się w stronę pasa­żera. – Przede wszyst­kim nazy­wam się Rufino Cher­ny­shev. – Dostrzegł zdu­mione spoj­rze­nie Hara­hapa i zaśmiał się cicho. – Naprawdę! Ow­szem, prawo jazdy mam wysta­wione na inne nazwi­sko, ale wobec moż­li­wo­ści, że przyj­dzie nam tro­chę pra­co­wać razem, wolę być szczery.
Hara­hap kiw­nął lekko głową, cho­ciaż wie­dział, że taka szcze­rość może mieć jesz­cze inne przy­czyny. Osta­tecz­nie umarli nie zdra­dzają tajem­nic, cokol­wiek by wcze­śniej sły­szeli.
– Moż­li­wie naj­krót­sza wer­sja tego, czego wła­śnie byli­śmy świad­kami, jest taka, że ope­ra­cja, w związku z którą major Eich­bauer była uprzejma wypo­ży­czyć pana pani Ani­si­mo­vnej, zakoń­czyła się spek­ta­ku­lar­nym fia­skiem. Można ocze­ki­wać z tego tytułu sze­regu kło­po­tów i tro­chę potrwa, zanim burza prze­mi­nie, przez co część zaan­ga­żo­wa­nych w sprawę osób nieco się wystra­szyła. Jedna z nich wystra­szyła się na tyle, że pró­bo­wała zatrzeć wszyst­kie ślady, które mogłyby zasu­ge­ro­wać komuś jej udział. Pani Ani­si­mo­vna prze­wi­działa, że może do tego dojść, i dla­tego popro­siła, żebym pana pil­no­wał. Nie­stety… – dodał z lek­kim prze­ję­ciem Cher­ny­shev. – Z major Eich­bauer mi się nie udało.
– Ulrike nie żyje? – spy­tał obo­jęt­nym tonem Hara­hap. Jego twarz też pozo­stała nie­wzru­szona, ale dla dobrze zna­ją­cych go osób byłoby to jed­nak wyraź­nym zna­kiem tar­ga­ją­cych nim emo­cji.
– Nie­stety. – Cher­ny­shev pokrę­cił głową. – Dopa­dłem przy­pi­sany do niej zespół zabój­ców, ale kilka sekund za późno. Żyła jesz­cze, lecz nie zostało jej wiele czasu i dobrze o tym wie­działa. Była w dro­dze na spo­tka­nie z panem i ostat­nie, co mi prze­ka­zała, to gdzie byli­ście umó­wieni. – Spoj­rzał spo­koj­nie na Hara­hapa. – I dla­tego w pana przy­padku zdą­ży­łem na czas, kapi­ta­nie. Dobrze mieć takich przy­ja­ciół.
– Ow­szem – zgo­dził się Hara­hap. – I dla­tego powie mi pan teraz, kto zle­cił te zama­chy.
– Wiem, że jest pan czło­wie­kiem o spo­rych moż­li­wo­ściach, kapi­ta­nie, ale oba­wiam się, że to dla pana zbyt trudny cel. Zwłasz­cza teraz, gdy on wie, że wciąż pan żyje. Z dru­giej jed­nak strony repre­zen­tuję orga­ni­za­cję, która nie­mal na pewno da radę go dopaść… we wła­ści­wym cza­sie.
– I ta pań­ska orga­ni­za­cja zde­cy­do­wała się mnie ura­to­wać wie­dziona czy­stym altru­izmem?
– Raczej nie – przy­znał ze śmie­chem Cher­ny­shev. – Nie, mia­łem pana ura­to­wać, ponie­waż jest pan cen­nym nabyt­kiem. Dowiódł pan już tego w gro­ma­dzie Tal­bott i ludzie, dla któ­rych pra­cuję, byli pod wra­że­niem pań­skich talen­tów. Ocze­kuję, że też zgo­dzi się pan dla nich pra­co­wać.
– Ale nie jest pan tego pewien.
– Od chwili, gdy otrzy­ma­łem ten przy­dział, sprawy zaczęły się toczyć nad­spo­dzie­wa­nie szybko, kapi­ta­nie. Mam umie­ścić pana w bez­piecz­nym lokalu i pocze­kać na nowe instruk­cje.
– A jeśli nie zechcę sie­dzieć w tym lokalu? – Hara­hap wycią­gnął pul­ser spod poły mary­narki i poki­wał zna­cząco lufą. – Osta­tecz­nie jestem kapi­ta­nem Żan­dar­me­rii. Teraz, gdy wiem już, że ktoś się na mnie uwziął, chyba dam radę jakoś się z tego wyka­ra­skać.
– Może, ale tylko zało­żyw­szy, że pań­scy prze­ło­żeni także nie będą zain­te­re­so­wani zatar­ciem śla­dów w wia­do­mej spra­wie. Pro­szę się nad tym zasta­no­wić. Gdyby ktoś zajął się tym dokład­niej, major Eich­bauer i pan mogli­by­ście dopro­wa­dzić cie­kaw­skiego pro­sto do bry­ga­dier Yucel, a gdy Old Chi­cago zacznie grze­bać w spra­wie, wiele osób tutaj znaj­dzie się w poważ­nych tara­pa­tach. Naprawdę chce pan spraw­dzać, czy bry­ga­dier Yucel nie będzie zain­te­re­so­wana pań­skim per­ma­nent­nym znik­nię­ciem?
– Racja – stwier­dził po chwili Hara­hap. – Z dru­giej strony pani Ani­si­mo­vna też może dojść do podob­nych wnio­sków.
– Może – zgo­dził się Cher­ny­shev. – Ale nasza orga­ni­za­cja na­dal chce tego samego co wcze­śniej i jeste­śmy cał­kiem pewni, że to, co zda­rzyło się w gro­ma­dzie Tal­bott, nie wyni­kło z pań­skiej winy. Dla­czego więc pani Ani­si­mo­vna mia­łaby pozby­wać się rów­nie spraw­nego narzę­dzia? Zwłasz­cza że owo narzę­dzie nie ma dokąd uciec? – dodał z lek­kim uśmie­chem.
Hara­hap też w zasa­dzie się uśmiech­nął. Cher­ny­shev miał rację. Nawet sporo racji. Nie­mniej…
– Dobrze – powie­dział po upły­wie pół minuty i scho­wał pul­ser do kabury pod pachą. – Jasno pan to wyło­żył i naj­pew­niej ma pan słusz­ność. Kto wydał roz­kaz? Mogę nie być w sta­nie dopaść go teraz, ale nie pod­daję się łatwo. Mając dość czasu, znajdę spo­sób na każ­dego.
– Nie wąt­pię, kapi­ta­nie Hara­hap – przy­znał Cher­ny­shev z dziw­nym wyra­zem twa­rzy. – W tej chwili mogę tylko powie­dzieć, kogo podej­rze­wam o tę ini­cja­tywę. W grę wcho­dzi kilka osób, z któ­rych każda może być tą wła­ściwą. Spraw­dze­nie tego zaj­mie tro­chę czasu, ale bar­dzo bym się zdzi­wił, gdyby osta­tecz­nie padło na kogoś spoza tego grona.
– Rozu­miem – powie­dział Hara­hap, nie podej­mu­jąc dal­szej dys­ku­sji. Jego roz­mówca był naj­wy­raź­niej pro­fe­sjo­na­li­stą i wie­dział, co mówi.
– Pamię­ta­jąc o tym, o czym przed chwilą wspo­mnia­łem, wska­zał­bym na Vol­kharta Kalo­ka­inosa. – Cher­ny­shev wzru­szył ramio­nami. – Kalo­ka­inos Ship­ping tro­chę zbyt otwar­cie wystę­puje prze­ciwko wpły­wom Man­ti­core, a na doda­tek robi to już od dłu­giego czasu i nazbyt anga­żuje się w nie­które ope­ra­cje, które w razie ujaw­nie­nia nie spo­tka­łyby się z przy­chyl­no­ścią Ligi Solar­nej. Zwłasz­cza ludzi, któ­rzy mają w niej naj­wię­cej do powie­dze­nia, ponie­waż i oni nie wyszliby z tego czy­ści. Gdyby coś się szy­ko­wało, Kolo­kolt­sov bez chwili namy­słu poświę­ciłby Kalo­ka­inosa, żeby oszczę­dzić sobie kło­po­tów. Poza tym Kalo­ka­inos i bez tego ma dość wro­gów w branży. Sko­rzy­stają z każ­dej oka­zji, żeby tylko mu doło­żyć.
– A Jes­syk i Man­po­wer niby nie mają żad­nych wro­gów?
– Oczy­wi­ście, że mają, ale nie w obrę­bie Ligi Solar­nej. Liga nie­zbyt może się do nich przy­cze­pić, przy­naj­mniej w gra­ni­cach prawa. Wła­ści­wie wszy­scy, któ­rzy mogą naro­bić im kło­po­tów, są oby­wa­te­lami pew­nego kró­le­stwa, któ­rego nazwa zaczyna się na literę M.
– Pew­nie tak – przy­znał po chwili Hara­hap i oparł się wygod­nie w fotelu. – Dobrze, panie Cher­ny­shev. Pro­szę mnie zabrać do tego bez­piecz­nego lokalu.
– Jeste­śmy już w dro­dze, kapi­ta­nie – odparł z sze­ro­kim uśmie­chem kie­rowca. – I pro­szę mówić mi Rufino. Chyba czeka nas cał­kiem bli­ska współ­praca.


Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Okładka plus garść wieści na temat Iron and Magic

Od dawna nie zaglądaliśmy na blog Ilony Andrews, czas więc najwyższy nadrobić zaległości. A okazja ku temu jest przednia, gdyż nie dalej jak wczoraj, Ilona ujawniła wygląd okładki Iron and Magic. Przy okazji zdradziła, że jest to pierwsza część trylogii (sic!), rozpoczynająca cykl Iron Covenant. Cieszymy się, iż plany naszego ulubionego pisarskiego duetu są nadzwyczaj ambitne i wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach nie powinniśmy narzekać na brak pozycji spod szyldu IA. Tradycyjnie pozostaje tylko wykazywać się cierpliwością i liczyć, że weny twórczej, czasu i zdrowia Andrewsom nie zabraknie. Po kilku godzinach dowiedzieliśmy się jeszcze, że możemy również liczyć na klasyczne wydanie papierowe oraz audiobook, a każdy z tomów Iron Covenant będzie opowiadał do pewnego stopnia zamkniętą historię, tak więc podobnie jak to było w przypadku KD, nie musimy obawiać się irytujących cliffhangerów. Iron and Magic ma się skupiać na postaci Hugh, podczas gdy tom drugi będzie główni...

Podgryzamy gryzonia, czyli o chomikowaniu przekładów w jednym miejscu;-)

Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią zaczęliśmy dzisiaj wrzucać na WP zebrane w jednym pliku nasze dotychczasowe nieoficjalne tłumaczenia. Jeżeli występowałyby jakiekolwiek problemy z dostępem, prosimy o wyrozumiałość i powiadomienie nas o zaistniałych problemach. Poszczególne posty zostały zabezpieczone dotychczasowymi hasłami używanymi na gryzoniu. Zdajemy sobie sprawę, iż stanowi to dodatkowe utrudnienie, ale ze ze względów -powiedzmy - formalnych, zmuszeni jesteśmy do zastosowania takiego rozwiązania. Pomiędzy popularyzacją czytelnictwa, czy też przybliżaniem rodzimemu czytelnikowi obcojęzycznej literatury, a nieuprawnionym rozpowszechnianiem i upublicznianiem dzieł chronionych prawami autorskimi - istnieje bardzo wąska granica. Dlatego też zmuszeni jesteśmy do ograniczenia dostępu do naszych przekładów do grona naszych znajomych, do których optymistycznie zaliczamy całą społeczność skupioną wokół SO. Stąd również liczymy na Wasze zrozumienie i uszanowanie naszej prośby o...

WUB Rozdział 1 cz. 3

Jeszcze przed wylotem mamy dla Was kolejny fragment WUB. Na następny odcinek przyjdzie poczekać nieco dłużej, gdyż najbliższa doba upłynie nam w podróży. A co się będzie działo dalej, przekonamy się dopiero na miejscu... Na razie zaś przyjemnej lektury! Pozdrawiamy i do przeczytania z drugiej strony globu;-) Spoglądał na nią teraz ze swojego miejsca po drugiej stronie kręgu z okrutną frajdą, malującą się w jego oczach. -Myślałem o tobie ostatniej nocy -wycedził, ignorując fakt, bycia w pełni ignorowanym przez nią. -Jak dobrze wiesz, myślenie o innych pozwala nam zapomnieć o własnych problemach. Myślę o tobie bardzo często -jego niespokojne, żółtawe oczy błyszczały. -Teraz… czy kiedykolwiek brałaś pod uwagę, że może chcesz, by Kopciuszek wspiął się na tę dynie i ukradł ci faceta? Może to był twój sposób na wyrwanie się. Scarlett wbiła w niego spojrzenie, ale nie odpowiedziała na tę idiotyczną teorie. Jakakolwiek reakcja tylko by go zachęciła. Marrok żerował na słabych, tak wi...