Przejdź do głównej zawartości

Olga Gromyko, Andriej Ułanow -"Plus/minus"- fragment

Tym razem zachęcamy Was do zapoznania się z fragmentem nowej książki Olgi Gromyko napisanej wspólnie z Andriejem Ułanowem. 

Autorka pochodzi z Ukrainy. Na świat przyszła 14 września 1978 w ukraińskiej Winnicy. Aktualnie mieszka w białoruskim Mińsku. Z zawodu biolog, z zamiłowania - pisarka fantastyczna. Absolwentka wydziału biologii Białoruskiego Państwowego Uniwersytetu, pracuje w Instytucie Naukowo-Badawczym epidemiologii i mikrobiologii na stanowisku starszej laborantki.  
Specjalizuje się w humorystycznym fantasy, głównymi bohaterami której są wiedźmy, wampiry, smoki, trolle, mantykory i tym podobne stwory. Publikuje od roku 2003.

A to już oficjalny opis wydawcy:
Świąteczna niespodzianka dla jej licznych fanów.
Autorka wielu bestsellerów, takich jak cykl „Kroniki Belorskie” czy trylogia „Rok szczura” powraca z nową powieścią.
„Plus/minus” nie należy do żadnego cyklu. To samodzielna opowieść, która jednak ma w sobie wszystkie cechy literackiego stylu autorki: duża dawka przygody i humoru, wartkiej akcji i skrzących się dowcipem dialogów między parą niezwykłych bohaterów.
Kolejna powieść Olgi Gromyko, której nie możesz przegapić!
Ona jest (prawie) zwyczajną urzędniczką z rutynową pracą, maleńką kawalerką oraz humorzastym domowym ulubieńcem.
On próbuje wrócić do normalnego życia, w którym na napotkanych ludzi nie patrzy się przez celownik karabinu.
Każde z nich ma swój punkt widzenia na życie… niestety, życie również ma punkt widzenia na nich.

Poniższy fragment zamieszczamy rzecz jasna jedynie w celach promocyjnych i wszystkich, którym ta opowieść przypadnie do gustu, zachęcamy do zakupu książki.


RAZ

Rude miasto, wiatr szalony
Słońce tuli za ramiona
Słychać liści w tle szuranie
Tobie idę na spotkanie.
Całe życie w nie wierzyłem
I o oczach twych marzyłem

Ty i ja – jak dwie połówki
Połamanej łamigłówki
Może na złość, może żartem
Teraz się spotkały fartem
Czego można pragnąć więcej
Niż dziś sobie podać ręce

By przez życie razem kroczyć
I by o tym co nas łączy
Nigdy już nie zapominać
...Sobie szliśmy na spotkanie
Tak zmęczeni tym czekaniem...
By przejść obok i się minąć


ROZDZIAŁ 1


Nie jestem feministką.
Po prostu dotychczas spotykałam
na swojej drodze wyłącznie kretynów.
L.

Kula może chybić, a zdrada zawsze trafia prosto w serce.
S.


Były czatował na mnie pod klatką i wyskoczył z zarośli pożółkłych wrześniowych bzów jak wilk z bajki o Czerwonym Kapturku.
– Lenuś!
Po raz pierwszy pożałowałam, że w mojej zamszowej torebce mieszczą się zaledwie portmonetka, kosmetyczka oraz dwa identyfikatory, ale już nie trzykilowa cegła. Chętnie bym wzięła rozmach i z byłego zostałyby tylko nogi sterczące z krzaków!
– Kochanie, koniecznie musimy porozmawiać!
– Słucham cię uważnie – zapewniłam lodowatym tonem, wybierając kod na domofonie. Drzwi pisnęły gościnnie i otworzyły się. Były zrobił nieśmiałą próbę złapania mnie pod rękę, ale ze wstrętem poruszyłam ramieniem i zaczęłam szybko wchodzić po schodach.
– Skarbie, ale tak przecież nie można... – zaczął Wadim płaczliwie, drepcząc za mną. – Nawet nie pozwoliłaś mi nic wyjaśnić, tylko nawrzeszczałaś, zrzuciłaś rzeczy z balkonu i w ogóle...
– Jak to nie pozwoliłam? – zdumiałam się sztucznie. – Przecież zdążyłeś wydukać „Ojej, nie spodziewaliśmy się ciebie...”, co doskonale wszystko wyjaśniło!
– Lenuś, źle mnie zrozumiałaś! – Były zaczął starą śpiewkę. – Podsłuchiwanie pod drzwiami jest nieinformatywne, w końcu mogliśmy rozmawiać o kimkolwiek!
– Wadimie – przerwałam mu ze zmęczeniem, zatrzymując się na drugim piętrze. – Wiaderko z szampanem i nagą panienkę na mojej ukochanej kanapie jeszcze bym ci wybaczyła. Ale dwójka pijaków, trzy butelki wódki oraz wędzona ryba, której łuski nadal wymiatam ze wszystkich kątów to już była przesada. Nie musiałam nawet podsłuchiwać, stałam w drzwiach przez jakieś pięć minut, a ty cały czas klapałeś swoją parszywą gębą na temat tego, jak się „zajebiście urządziłeś”. I w ogóle, sądzisz, że tylko ty potrzebujesz „nieźle zarabiającej kretynki z mieszkaniem, samochodem oraz meldunkiem w Mińsku”?
– Lenuś, byłem pijany i nawet nie pamiętam co wygadywałem! Poza tym wiem, że nadal nikogo nie masz. – Wadim głupio wyciągnął swój największy atut. – Więc dlaczego nie mielibyśmy zacząć wszystkiego od nowa?
– Ze sklerotycznym alkoholikiem?
– Zajączku, to był pierwszy i ostatni raz!
– Dokładnie – potwierdziłam, otwierając drzwi. – Ponieważ więcej się nie zobaczymy!
Wadim w końcu zrozumiał, że złota rybka nie ma ochoty naprawiać jego koryta po raz drugi i zagrał va banque – otoczył mnie ramionami i wpadł do mieszkania. Chyba zamierzał przewrócić mnie na kanapę i pokryć wilgotnymi – przepraszam – namiętnymi pocałunkami, mając nadzieję, że ożywi wygasłe uczucie (nekromanta jeden się znalazł!), ale niestety: pośród poduszek już leżał umięśniony mężczyzna o popielatych włosach i diabelnie przystojnej i pewnej siebie twarzy.
– Noo...? – zapytał leniwie.
Takim tonem mógłby powiedzieć „Muu?!” byk rozpłodowy farmera, na którego polu przypadkiem pojawił się wątły cielak z kołchozu.
– Wadimie, to Fiodor – powiedziałam mściwie. – Fiodorze, to Wadim. Mógłbyś po prostu wywalić go przez balkon, bo u sąsiadki za ścianą śpi małe dziecko?
– Cokolwiek powiesz, maleństwo – zgodził się „kark” zadziwiająco inteligentnym tonem i zaczął wstawać – czy wręcz wypiętrzać się nad kanapą wszystkimi swoimi bicepsami, tricepsami oraz resztą masy mięśniowej.
Wadim niemrawo poruszył opadłą szczęką, zrobił krok do tyłu i potykając się, wyleciał z mego mieszkania, trzaskając drzwiami, by zapewnić sobie pięć sekund fory, póki konkurent będzie je otwierał (albo raczej wybijał z rozpędu).
Upewniłam się, że zamek szczęknął, i dodatkowo założyłam łańcuszek.
– A ja ci od razu mówiłam, że to oszust matrymonialny – zauważył pouczająco „kark”, kładąc się z powrotem.
– Fiodor, daj już spokój, co? – Rzuciłam torebkę w róg pod wieszakiem, koło butów, ściągnęłam kurtkę i wyplątałam się ze spódniczki mini. – Nie widziałeś przypadkiem mojego szlafroka?
– Na pralce – poinformował z lekkim niezadowoleniem, a kiedy już doszłam do łazienki, mściwie dodał: – Poniewierał się. Odwiesiłem go do szafy.
Zaklęłam i poszłam z powrotem.
W mieszkaniu niesamowicie kusząco i oburzająco kalorycznie pachniało jedzeniem. Nie potrafiłam się powstrzymać i w drodze do łazienki zahaczyłam o kuchnię. Za niemożebnie czystymi drzwiczkami piekarnika (jak gdyby nikt nigdy nie zapalał w nim gazu) królowała pieczona gęś, na stole stały: głęboka miska z surówką oraz szklanka świeżo wyciskanego soku z jabłek.
– Fiodor, dzięki! – rzuciłam przez otwarte drzwi.
– Podziękowanie brzucha nie napcha – burkliwym, ale zadowolonym tonem odparł przystojniak.
Otworzyłam lodówkę, odgryzłam róg kartonika ze śmietaną i uczciwie, „z górką” napełniłam stojącą przy progu miseczkę.
„Bysio” zniknął, zostawiając po sobie siwy kłąb ni to dymu, ni to futra, który błyskawicznie podtoczył się do miski i wsadził do środka ostry pyszczek, przywodzący na myśl jeża. Fiodor wolał kremówkę, ale normalną śmietanę również doceniał.
Ciekawe dlaczego skrzaty domowe nie mogą Same poczęstować się pańską własnością, a tylko zjeść, jeśli ktoś im proponuje, i to ze szczerego serca?
Przebrana w ukochany szlafroczek w kratkę (nieco podarty, ale dzięki Bogu w pobliżu nie miałam już żadnego krytyka w bokserkach!) błogo zaległam w fotelu naprzeciwko telewizora, rozstawiając na podłokietnikach talerze z ucztą (nazwanie tego jedzeniem byłoby bluźnierstwem). Fiodor wskoczył mi na kolana i położył się tam, wyglądając już jak szary, kudłaty i prawie nic nieważący kot o gęstych białych wąsach.
– Zapomnij – mruknął syto, nadstawiając mi policzek. – Znajdziemy ci innego, lepszego!
Podrapałam go za uchem i pod brodą. Mruczenie zrobiło się głośniejsze i bardziej basowe: „Dobrrrego, urrrodziwego...”
– Morrrdziastego – przedrzeźniłam. – Fiodor, daj sobie z tym spokój! Chodź, lepiej obejrzymy sobie jakąś fantastykę na DVD i się pośmiejemy.
– Swoją droga, Serafini do ciebie dzwonił – zaskoczył mnie skrzat. – Dopiero co, pół godziny temu.
– Czego chciał? – spytałam ostrożnie.
Fiodor nie zdążył odpowiedzieć – telefon zadzwonił ponownie.
– Halo?
– Czy to mieszkanie pani Korobkowej Eleny Wiktorowny? – warknęła słuchawka oficjalnie.
– Źle pan trafił – skłamałam z rezygnacją.
– Lenoczka, jak ci nie wstyd oszukiwać własnego kierownika! – Głos Serafima Pietrowicza wydawał się grzmieć z obu membran. – Przecież cię od razu poznałem! Czemu nie odbierasz komórki?
Ponieważ celowo zostawiłam ją w domu, żeby mnie nikt nie złapał.
– Skoro pan poznał, to czemu pytał?
Szef wolał zignorować prowokacyjne pytanie.
– Eleno Wiktorowno, chcę panią widzieć!
Z wściekłością wbiłam widelec z powrotem w gęsie udo.
– Proszę wziąć z trzeciej szuflady po lewej moją teczkę. Tam na pierwszej stronie jest duże kolorowe zdjęcie.
– Lenoczko, nie udawaj kretynki. Przyjedź do pracy.
– Ale przecież dopiero co z niej wróciłam! – zaprotestowałam z oburzeniem. – Raport ma pan na biurku, rozliczenie delegacji w księgowości, a kawę Sofia Pawłowna też umie zrobić.
– Ona dziś wyszła wcześniej – odruchowo skomentował szef. Mająca już swoje lata sekretarka zwykle przesiadywała w biurze do ostatniego człowieka, którym niezmiennie pozostawał Serafini Pietrowicz. – Stop, stop, nie zawracaj mi głowy! Jaka kawa?! Lenoczka, mam do ciebie sprawę. Ważną i poważną.
– No, słucham. – Mało tego, że mnie namówił na sobotni dyżur, to jeszcze próbuje zamiast skróconego dnia pracy załatwić wydłużony!
– Przecież powiedziałem, że ważną – powtórzył szef znacząco. – Musimy porozmawiać osobiście.
– A może jednak telefon wystarczy? – spytałam błagalnie. – Mam włączoną pralkę, zupę na kuchence (wierutne kłamstwo, nie znosiłam gotowania i gdyby nie Fiodor, żywiłabym się wyłącznie parówkami. I nosiła brudne jeansy)... I w ogóle, mam PMS-a i nie wolno mnie teraz ruszać!
Szef zamilkł, przez chwilę sapał i niepewnie (pewnie słyszał coś na ten temat od żony) zapytał:
– A co to jest?
– Parszywy Marudny Stan! – Kliknęłam pilotem, wyłączając telewizor. Na tym etapie było już oczywiste, że muszę jechać i mogłam w zasadzie tylko jęczeć dla zachowania szacunku do własnej osoby.
– Lenoczka... – Głos szefa zrobił się przymilny i cichy, co zadziwiająco dodało mu może nie czaru, ale na pewno siły przekonywania. – Jeśli za pół godzi... nie, za dwadzieścia minut nie znajdziesz się w moim gabinecie, to ten twój PMS będzie miał inne rozwinięcie!
– Niby jakie? – mimowolnie poczułam ciekawość.
– Padła Męczeńską Śmiercią! Ale już!!!

Czekałem na nią pod klatką.
„ – Idę – mówił jej chłopiec ze smutkiem.
–Czekaj, rozłąka ta będzie krótka.”
Tę piosenkę często grywał Kola z Zabajkala, który był na kontrakcie.
„On jak i ty o dziewczynie swej marzył,
Dawał jej kwiaty i grał na gitarze ”
Chipsy skończyły się już pół godziny temu. Chyba. Kupiłem je w kiosku – sto metrów do rogu budynku i od razu za nim. Zbita z desek budka, która miała na jednej ze ścian w prawym dolnym rogu prócz innych „formuł matematycznych” złożonych z ce, ha, u i jot krzywo wydęte równanie „S” plus „L” równe „gruszka na patyku”. „S” oznaczało Saszę, „L” – Lubę, a gruszka zgodnie z ideą artystyczną miała być sercem, przebitym strzałą.
Napis nadal tam był – przez ostatnie dwa lata nikt nie wpadł na to by kiosk pomalować. I Sasza był... jakimś cudem udało mu się uniknąć ołowianego prezenciku w sercu... Luba też była... tylko z tą miłością coś nie wyszło. Czy też, prościej mówiąc, miłości się zdechło. Jak taniej baterii. Pewnie była tak samo do kitu...
No i olać to. Najważniejsze, że nadal miałem wódkę w butelce. I piosenkę… która jak refren brzmiała w uszach bez żadnego odtwarzacza.
Piosenka... Koła mówił, że ma już ponad trzydzieści lat...
„Wiatr rozwieje nad Damańskim mgłę nizinną.
A dziewczyna ta od dawna jest już z innym.
Dziewczyna ta, co obiecała na mnie czekać...”
Ciemnoczerwony boomer stanął dokładnie naprzeciwko klatki. Drzwiczki nie otworzyły się natychmiast – no bo jak, pocałunek na pożegnanie to rzecz prawie święta. Dopiero po pół minucie minęły mnie stukające obcasy.
Oczywiście nawet nie wpadła na to, by spojrzeć trochę uważniej na leżącego w trawie pijusa w wymiętej zielonej kurtce. Bo po co...
Ale ja patrzyłem – jak na odchodnym odwraca się, macha do tego gościa w samochodzie i w końcu znika za głucho szczękającymi drzwiami. Potem powoli wstałem, złapałem butelkę i chwiejnie okrążyłem boomera od strony maski. Pochyliłem się do szczeliny w uchylonym oknie, z której ulatywała cienka strużka dymu i starannie chuchnąłem. Niestety siedzący za kierownicą kark nie zapłonął niebieskim spirytusowym płomieniem, a tylko skrzywił się ze wstrętem. No niby o co mu biega? Przecież ja nie piłem jakiegoś tam bimbru, tylko zupełnie normalny „Crystal”...
– Czego chcesz?!
– Bracie... poczęstuj papierosem, co?
„Brat” skrzywił się jeszcze bardziej, ale jednak opuścił szkło i wyciągnął do mnie nawet nie paczkę, tylko – niezły jest! – otwartą papierośnicę.
– O, dzięki! – Spróbowałem złapać od razu trzy papierosy, ale nie trafiłem i zgarnąłem tylko dwa, po czym zrobiłem dwa kroki w tył, pod latarnię, podniosłem dłoń bliżej oczu i zacząłem uważnie badać zdobycz. Cienkie, jasnobrązowe, ze złotą wstążką... oj tak, żadne tam Supermocne. Pewnie jakiś Dunhill. Na bank drogie jak cholera, pomyślałem z roztargnieniem, a następnie upuściłem je i starannie roztarłem obcasem po asfalcie.
– Hej, a ty co?!
Poza wozem „brat” wyglądał jeszcze bardziej karłowato – pół głowy wyższy ode mnie, pół ramienia szerszy, a widniejącym w fałdach szyi złotym łańcuchem można by przykuć słonia do budy.
– Co... robisz?!
– No bo wiesz.... ja nie palę – skłamałem, strzepując wyschnięty liść z rękawa kurtki, która doszczętnie przesiąkła tytoniem.
– Że cooo?! – Ze zdziwienia „bratu” z ust wypadł jego własny niedopalony papieros. – To na ch... prosiłeś?
– Tak po prostu – odpowiedziałem z krzywym uśmiechem.
– Czy ty k... chory jesteś?!
– Aha. Zespół stresu pourazowego. Mogę pokazać papier ze szpitala.
– A nie chcesz sobie przy okazji załatwić papierów na grupę inwa...?
I w tym momencie naszą tak ciekawie zaczynającą się dyskusję przerwał paskudny pisk. Dochodził z mojej kieszeni – awanturował się, psia jego mać, prezent od ciotki, chciałem wczoraj rozwalić o ścianę, ale w końcu zapomniałem.
– Czekaj moment! – burknąłem, próbując wyłowić cholerną komórkę spod zebranych w kieszeni śmieci. Nie szło najlepiej, więc musiałem najpierw wyjąć wszystko, co leżało na górze, a na końcu telefon. – Kontrola słucha!
– Aleksandrze, gdzie cię nosi?! – Głos w słuchawce wprost kipiał słusznym oburzeniem, więc na wszelki wypadek odsunąłem telefon dalej od ucha – cholera wie, w dzisiejszych czasach technika potrafi wiele rzeczy, a nuż faktycznie sparzy?
– Dlaczego „nosi”? Jestem tutaj.
– Tutaj? A gdzie znajduje się to „tutaj”? Co ty wyrabiasz?!
– Stoję – poinformowałem i po chwili namysłu dodałem: – Tutaj. Hej no, a ty dokąd?!
Ostatnie zdanie skierowane było do „brata”, który z niespodziewaną dla jego gabarytów chyżością zanurkował do wozu. Trzasnęły drzwiczki, boomer wściekle warknął silnikiem i ruszył z miejsca z piskiem opon.
W pierwszej chwili nawet nie zrozumiałem, co wywołało tę błyskawiczną ucieczkę.
– Aleksandrze!
– Ciociu Maszo, ja to nie do cioci mówię – odparłem. – To tutaj... był... taki jeden.
I znowu odruchowo podrzuciłem w górę żłobkowaną okrągłą zabawkę – tę właśnie, która nie pozwoliła mi wyciągnąć komórki... Ręczny, obronny... jak to się mówi, bardzo średniostatystyczny granat.
– Łap taksówkę i żebyś za dziesięć minut był pod gabinetem Serafima Pietrowicza! – zarządziła słuchawka niespodziewanie spokojnie. – Zrozumiano?
– Tak jest! – odparłem dziarsko. – Ale ciociu Maszo, w dziesięć minut się nie wyrobię. Proszę o pozwolenie na wezwanie transportu...
– Jakiego transportu? – zapytał telefon podejrzliwie.
– No, helikoptera – wyjaśniłem. – Mi-24, bo późno juz, na ulicach korki...
– Aleksandrze! – W głosie ciotki wyraźnie brzmiała obawa płynnie zmieniająca się w przerażenie, jakbym zamierzał nie podlecieć do biura Serafima Pietrowicza niczym czarodziej z dziecięcej piosenki, tylko wezwać pod wskazany adres atak bombowo-szturmowy. – Twoje żarciki... Łap taksówkę i żebyś za dziesięć, nie, już dziewięć minut był na miejscu!
I rozłączyła się, nie pozwalając mi powiedzieć, że tak w zasadzie wcale nie żartowałem.
No i dobrze.
Do gabinetu Serafima Pietrowicza wszedłem bez pukania – o ile nie uznamy za takowe łomotanie obcasów o podłogę – nie po dziewięciu ani dziesięciu, tylko dokładnie po dwudziestu jeden minutach. Wmaszerowałem na środek pokoju, odwróciłem się w kierunku biurka, ryknąłem – tak że sam prawie ogłuchłem: „Sierżant Toplakow stawił się w celu pełnienia SŁUŻBY!!!” – i zamarłem, z pożądaniem patrząc na ciężki skórzany fotel dla klientów. Teraz by na niego paść i wyciągnąć nogi...
– Baaardzo dobrze – wymamrotało moje przyszłe kierownictwo. – Wiesz co... poczekaj chwilę na korytarzu, dobrze? Zawołam cię.
No i na plaster, ja się pytam, był ten cały pośpiech?
– TAK JEST!!! – Tym razem wyszło nawet lepiej. Drgnęły nie tylko szyby w oknach ale też woda w akwarium.
– CZY MOGĘ ODMASZEROWAĆ?!
– A idź sobie...
Oczywiście na korytarzu nie było żadnych wspaniałych foteli i tylko w rogu koło wejścia nieśmiało tuliły się do ściany trzy drewniane odchylane krzesła, które prawdopodobnie pamiętały jeszcze poprzedni ustrój. Ostrożnie – bo co jak antyk weźmie i rozpadnie się na pojedyncze deski? – przycupnąłem na jednym z nich, zamknąłem oczy, wyciągnąłem nogi... i natychmiast ktoś się o nie potknął!
– Patrz, gdzie stawiasz kopyta!
– Patrz, gdzie wyciągasz kopyta!
„Ktoś” okazał się nastroszoną babą w wieku około... nie, chyba jednak dziewczyną... w wieku coś pod dwadzieścia z kawałkiem.
– A pfuuuj... ależ śmierdzi... – Skrzywiła się ze wstrętem. – Byś przynajmniej czymś zagryzł...
Zamiast odpowiedzieć powoli otaksowałem ją spojrzeniem z góry na dół, zatrzymałem się w okolicy „poniżej spódnicy mini” i zaprezentowałem staranny uśmiech.
– Czego się gapisz?!
– Masz włochate nogi.
– Że co?! – Panna wybałuszyła na mnie oczy jak morski okoń w witrynie sklepu rybnego. – Ja zaraz... ty...
– Eleno Wiktorowna! – zakaszlał głośnik nad wejściem do gabinetu kierownika. – Proszę wejść.
A szkoda, naprawdę szkoda. Taka by z tego wyszła przyjemna awantura.
– Czekaj no, zaraz wezwę ochronę i ona cię wywali przez okno! – złowieszczo obiecała panna, kopiąc drzwi.
– Ty wylecisz jako pierwsza! – odburknąłem i zamknąłem oczy.

– Serafimie Pietrowiczu! – wrzasnęłam od progu tragicznym szeptem. – Tam siedzi jakiś menel...
– O, czyli już się poznaliście? – Szef się rozpromienił.
– Z kim? – Poczułam niepokój.
– No jak to? To Sasza, twój nowy partner!
Chyba w kolorze mojej twarzy nastąpiły jakieś budzące obawę zmiany, ponieważ szef z niezwykłą dla niego troską wyskoczył zza biurka, złapał mnie pod rękę i zaprowadził do krzesła.
– Lenoczko! – zaczął błagalnym szeptem, zerkając na drzwi tak, jak gdyby stanowiły jedno gigantyczne ucho. – Ratuj! To siostrzeniec Maszy, miesiąc temu wrócił z Czeczenii po tym, jak został ranny...
Maria Siergiejewna była drugą żoną Serafima Pietrowicza, która zgodziła się przyjąć jego rękę, serce i wrzód żołądka już w całkiem słusznym wieku. Musztrowała nowego męża oraz dzieci z pierwszego małżeństwa jak doświadczony chorąży, ale trzeba przyznać, że wychodzili na tym całkiem nieźle – szef przestał nosić koszmarne garnitury w kratkę, palić tanie papierosy i żywić się chemicznie czystym makaronem instant. Za to nieco wyłysiał.
– Widać – potwierdziłam bez entuzjazmu, łykając usłużnie podanej wody.
– Widzisz, chłopak ma w tej chwili kryzys życiowy, depresję...
– Widzę. – Pijany cham na korytarzu wywołał we mnie wyłącznie mordercze odczucia.
– Trzeba pomóc mu w adaptacji do normalnego życia, normalnych ludzi...
Spojrzałam na szefa jak baran na malowaną bramę Brandenburską.
– Serafimie Pietrowiczu, ale ja sama nie wiem co to jest normalne życie! Niech się adaptuje w jakiejś fabryce albo idzie do korpo i sprzedaje jakieś detale...
– Ale tak to on w kilka miesięcy zostanie alkoholikiem! – westchnął szef z rozpaczą. – Dziewczyny nie ma, z towarzyszy broni nawet jak ktoś ocalał, to został w Rosji, a przed służbą nie miał bliskich kumpli. Znaczków nie zbiera, na wycieczki nie chodzi, sportem się nie interesuje. Na co on niby ma wydawać pensję? Zostaje tylko wódka!
– Niech napisze książkę, to teraz modne.
– Lenoczka! – Z rozpaczy kierownik uciekł się do niedozwolonej, ale niezmiennie skutecznej sztuczki i w jego głosie zabrzmiała stal. – Znasz mnie!
– Znam – potwierdziłam chmurnie. – W gniewie jest pan śmieszny, tfu, straszny.
– Żadnej premii.
– Okej.
– Ani pieniędzy za nadgodziny!
– Może być.
– I w ogóle cię... znaczy... – Szef kaszlnął i spuścił wzrok.
– No nie, serio?! – zachwyciłam się fałszywie.
– Zwolnię! – mimo wszystko wykrztusił zaszczuty Serafim Pietrowicz. No cóż, skoro zaszedł tak daleko, to pewnie faktycznie sprawy źle stoją i trzeba trochę poluzować.
– A co, jak mu się u nas nie spodoba? – zmieniłam temat.
– To zrób wszystko, żeby się spodobało! – Kierownik odzyskał animusz. – Ostatecznie nie zajmujesz się pakowaniem serków w czekoladzie, masz czym chłopaka zaciekawić!
– Aha, liczenie pogłowia strzyg na kilometr kwadratowy podmiejskiego lasu z dokładnością do zera całych i siedmiu dziesiątych to niesamowicie fascynujące zajęcie!
– Ale oryginalne! – Serafim Pietrowicz z ożywieniem pociągnął temat. – Akurat jak znalazł, by oderwać się od szarej rzeczywistości i zrozumieć, że życie to nie tylko wojna i wódka!
– Ojej, to w nim jest coś ponad to?!
– Słuchaj, co cię dziś ugryzło? – zdumiał się szef. – Przecież zawsze byłaś taka wesoła, miła, troskliwa i... Lenoczka! Gdzie ty patrzysz? Oglądasz własne nogi czy jak?
– Wcale nie! – Prędko uciekłam spojrzeniem od lustrzanej szafy za plecami szefa. Wcale nie, przez rajstopy nic nie widać! – I nie musi mi pan schlebiać, mnie to tylko bardziej złości. Mam takie wrażenie, jakby mnie pan uważał za kretynkę.
– No coś ty, coś ty! – zaprzeczył kierownik nieszczerze, śpiesznie grzebiąc w stercie papierów. – No weź, pochodź z nim na obiekty przez tydzień albo dwa, czy to naprawdę takie trudne? A potem Pawlik wróci z urlopu i może Sasza pójdzie do niego... W tym sensie że jako partner! Tu się akurat pojawiła odpowiednia sprawa, taka banalna, z syrenkami...
– Serafimie Pietrowiczu, to nadużywanie władzy służbowej! Tak, to jest trudne! Przecież on jest schlany jak świ... nietrzeźwy! Gdzie ja mam go teraz brać?!
– No wypił kieliszek czy dwa, każdemu się zdarza. Ale nic to, na świeżym powietrzu od razu dojdzie do siebie. Szef, już nie słuchając protestów, wręczył mi standardowy skoroszyt na papiery. Przez przezroczyste okienko sieroco spoglądała na mnie pojedyncza kartka – rękopis podania z rezolucją „Sprawdzić”. Do chwili gdy teczka trafi do kancelarii, trzymające ją paski metalu będą z trudem zwierać się nad leżącą w środku makulaturą – protokołami, raportami, umowami oraz fakturami. – Idź go zawołaj!
Nie wiem, za kogo Serafim Pietrewicz uważał mnie tak naprawdę, ale czułam się jak ostatnia blondynka. Dlaczego nigdy nie starcza mi odwagi, by walnąć pięścią w biurko, odwrócić się i odejść?! Przecież miałam za sobą studia ekonomiczne, a siedziałam w tej dziurze za półtorej krajowej! Jak korek w spłuczce...
Uchyliłam drzwi i z obawą wyjrzałam na korytarz. Facet... Saaaaaaasza, tfu... siedział na tym samym krześle, z nogami nadal wyciągniętymi na całą zdecydowanie sporą długość i rękoma skrzyżowanymi na piersi. Z nowych elementów doszły leżąca na piersi głowa i lekkie chrapanie.
Zapach spirytusu falami walił w okienne szyby Zdecydowanie było mu za ciasno w dziesięciometrowym pomieszczeniu.
Przestąpiłam z nogi na nogę. Zakaszlałam. Zero skutku.
Błagalnie obejrzałam się na Serafima Pietrowicza, ale on skorzystał z chwili przerwy i już w skupieniu kłócił się z kimś przez komórkę.
Zacisnęłam zęby, zebrałam w garść całe posiadane zdecydowanie i ze wstrętem szturchnęłam „partnera” palcem.
Facet natychmiast otworzył oczy, czerwone ni to z braku snu, ni to z nadmiaru alkoholu i wbił we mnie tak ohydne zwierzęce spojrzenie, że zrobiłam krok w tył, potknęłam się o próg i omal nie upadłam.
Po nieogolonej twarzy z zapadniętymi policzkami powoli rozpływał się paskudny uśmieszek.
– No co? – zapytał ochryple. – Już tęsknisz?
„Dom wariatów za tobą tęskni” – pomyślałam chmurnie, patrząc na „partnera” uważniej. Ofiara wojny i alkoholu chyba uznawała, że jeśli ta jego szmata jest z natury pstrokata to drugiej warstwy plam nikt nie zauważy. Poza tym wyglądał, jakby w tej swojej kurtce również sypiał i to na ławeczce w parku. Włosy też miał brudne. Krótkie, czarne i tłuste.
Łagodnie rzecz ujmując, nie mój typ.
Bardziej dosadnie: jakbym go spotkała w nocy w pustynnym zaułku, to na szpilkach bym wiała tak, że by mnie nie dogonił nawet w sportowych butach.
– Czyli to pan jest… eee... Sasza? Bardzo mi miło poznać – powiedziałam, prezentując wyjątkowo koński uśmiech. Specjalnie go ćwiczę przed lustrem, żeby pokazywać nieprzyjemnym typom.
– Yhy. – Gość odkaszlnął i soczyście splunął do donicy z ukochanym fikusem Sofii Pawłowny. Pewnie też sporo trenował.
Aż mnie ręce zaświerzbiły, by przywalić mu w prawe oko w celu uzyskania symetrii – bo pod lewym już miał własną śliwkę.
– No i wspaniale – oświadczył radośnie Serafim Pietrowicz, udając, że nie zauważa naszych wzruszająco solidarnych spojrzeń. – Lenoczka, my tu zaraz z Saszą przez chwilę porozmawiamy, jak krewny z krewnym, a ty już go podczas praktyki we wszystko wprowadzisz, dobrze?
„A guzik, zaraz się drzwi za wami zamkną i zwieję stąd bez spoglądania do tyłu, do gęsi i Fiodora!”
Drzwi się zamknęły. Ja chmurnie padłam na zwolnione krzesło. Chwilę myślałam i też wyciągnęłam nogi.


Zachęcamy do zakupu pełnej wersji książki.


Komentarze

  1. hej a może wiecie kto na gryzoniu tlumaczy cos z fantastyki rosyjskiej ??
    ( nie prosze o hasła ale o namiary do tłumacza ) bicker10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie się w tym temacie nie orientujemy, ale krótka kwerenda wskazała, że coś się dzieje na tym gryzoniu https://chomikuj.pl/Eliann, dodatkowo jest tam informacja o jakiejś grupie na fb https://www.facebook.com/groups/304726063362488/. Ktoś, coś chyba też u https://chomikuj.pl/ekso

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Okładka plus garść wieści na temat Iron and Magic

Od dawna nie zaglądaliśmy na blog Ilony Andrews, czas więc najwyższy nadrobić zaległości. A okazja ku temu jest przednia, gdyż nie dalej jak wczoraj, Ilona ujawniła wygląd okładki Iron and Magic. Przy okazji zdradziła, że jest to pierwsza część trylogii (sic!), rozpoczynająca cykl Iron Covenant. Cieszymy się, iż plany naszego ulubionego pisarskiego duetu są nadzwyczaj ambitne i wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach nie powinniśmy narzekać na brak pozycji spod szyldu IA. Tradycyjnie pozostaje tylko wykazywać się cierpliwością i liczyć, że weny twórczej, czasu i zdrowia Andrewsom nie zabraknie. Po kilku godzinach dowiedzieliśmy się jeszcze, że możemy również liczyć na klasyczne wydanie papierowe oraz audiobook, a każdy z tomów Iron Covenant będzie opowiadał do pewnego stopnia zamkniętą historię, tak więc podobnie jak to było w przypadku KD, nie musimy obawiać się irytujących cliffhangerów. Iron and Magic ma się skupiać na postaci Hugh, podczas gdy tom drugi będzie główni...

Podgryzamy gryzonia, czyli o chomikowaniu przekładów w jednym miejscu;-)

Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią zaczęliśmy dzisiaj wrzucać na WP zebrane w jednym pliku nasze dotychczasowe nieoficjalne tłumaczenia. Jeżeli występowałyby jakiekolwiek problemy z dostępem, prosimy o wyrozumiałość i powiadomienie nas o zaistniałych problemach. Poszczególne posty zostały zabezpieczone dotychczasowymi hasłami używanymi na gryzoniu. Zdajemy sobie sprawę, iż stanowi to dodatkowe utrudnienie, ale ze ze względów -powiedzmy - formalnych, zmuszeni jesteśmy do zastosowania takiego rozwiązania. Pomiędzy popularyzacją czytelnictwa, czy też przybliżaniem rodzimemu czytelnikowi obcojęzycznej literatury, a nieuprawnionym rozpowszechnianiem i upublicznianiem dzieł chronionych prawami autorskimi - istnieje bardzo wąska granica. Dlatego też zmuszeni jesteśmy do ograniczenia dostępu do naszych przekładów do grona naszych znajomych, do których optymistycznie zaliczamy całą społeczność skupioną wokół SO. Stąd również liczymy na Wasze zrozumienie i uszanowanie naszej prośby o...

WUB Rozdział 1 cz. 3

Jeszcze przed wylotem mamy dla Was kolejny fragment WUB. Na następny odcinek przyjdzie poczekać nieco dłużej, gdyż najbliższa doba upłynie nam w podróży. A co się będzie działo dalej, przekonamy się dopiero na miejscu... Na razie zaś przyjemnej lektury! Pozdrawiamy i do przeczytania z drugiej strony globu;-) Spoglądał na nią teraz ze swojego miejsca po drugiej stronie kręgu z okrutną frajdą, malującą się w jego oczach. -Myślałem o tobie ostatniej nocy -wycedził, ignorując fakt, bycia w pełni ignorowanym przez nią. -Jak dobrze wiesz, myślenie o innych pozwala nam zapomnieć o własnych problemach. Myślę o tobie bardzo często -jego niespokojne, żółtawe oczy błyszczały. -Teraz… czy kiedykolwiek brałaś pod uwagę, że może chcesz, by Kopciuszek wspiął się na tę dynie i ukradł ci faceta? Może to był twój sposób na wyrwanie się. Scarlett wbiła w niego spojrzenie, ale nie odpowiedziała na tę idiotyczną teorie. Jakakolwiek reakcja tylko by go zachęciła. Marrok żerował na słabych, tak wi...