Przejdź do głównej zawartości

David Eddings -Belgariada - fragment

Dzisiaj coś z klasyki fantasy.

Miliony czytelników na świecie zachwyciły się magią bestsellerowego cyklu "Belgariada" Davida Eddingsa. Teraz dawni wielbiciele mogą raz jeszcze przeżyć tamten zachwyt, a niewtajemniczeni wyruszyć w niezwykłą podróż, pełną fantazji i przygód.

Wszystko zaczyna się od kradzieży Klejnotu, który od tak dawna chronił Zachód przed złym bogiem.
Dopóki Klejnot przebywał w Rivie, jak stwierdzało proroctwo, tutejszy lud będzie bezpieczny od niszczącej mocy. Garion, prosty chłopak z farmy, dobrze zna legendę o Klejnocie, ale co do magii pozostaje dość sceptyczny. Aż zrządzeniem losu przekonuje się, że nie tylko legenda Klejnotu jest prawdziwa, ale że on sam musi wyruszyć z misją niebezpieczną i niezwykłą, by go odzyskać. Garion bowiem jest dzieckiem przeznaczenia, sam los prowadzi go coraz dalej od domu, nieuchronnie pchając ku dalekiemu celowi, ku przerażającej konfrontacji z najczarniejszą magią - a od wyniku starcia zależeć będzie przyszłość świata.

Cudowne…  Eddings ma wspaniały styl prawdziwego bajarza… Zadziwiająco dobrze sportretowane i złożone postacie… Więcej! Więcej! Więcej!
Anne McCaffrey

David Eddings (1931–2009) amerykański pisarz fantasy. Po ukończeniu University of Washington służył w Armii Stanów Zjednoczonych, a następnie pracował jako sprzedawca w firmie Boeing Aircraft Company i nauczał angielskiego w college’u. Ostatni okres życia spędził w Newadzie. W 1973 roku opublikował swoją pierwszą powieść "High Hunt", ale to właśnie cykl "Belgariada" przyniósł mu największą sławę.

Poniższy fragment zamieszczamy rzecz jasna jedynie w celach promocyjnych i wszystkich, którym ta opowieść przypadnie do gustu, zachęcamy do zakupu książki.

PROLOG


będący historią wojny bogów
i dzieł czarodzieja Belgaratha
adaptacja z Księgi Alornów

Gdy świat był jeszcze młody, siedmiu bogów żyło w harmonii, a rasy ludzi zdawały się stanowić jeden naród. Belara, najmłodszego z bogów, ukochali sobie Alornowie. Mieszkał wśród nich i ich miłował, a oni rośli pod jego opieką. Inni bogowie także zbierali przy sobie ludy i każdy z bogów miłował swój naród.
Lecz najstarszy brat Belara, Aldur, nie był bogiem żadnego narodu. Mieszkał z dala od ludzi i bogów aż do dnia, gdy odnalazło go zbłąkane dziecko. Przyjął chłopca na swego ucznia i nazwał Belgarathem. Belgarath poznał sekrety Woli i Słowa, i stał się czarodziejem. W latach, które nadeszły, inni także szukali samotnego boga. Połączyli się w bractwo i pobierali nauki u stóp Aldura, a czas nie miał do nich dostępu.
I zdarzyło się, że wziął Aldur kamień w kształcie kuli, nie większy niż serce dziecka, i obracał go w dłoniach, aż stał się żyjącą duszą. Wielką miał moc ten kamień, zwany przez ludzi Klejnotem Aldura; Aldur dokonywał nim cudów.
Ze wszystkich bogów najpiękniejszy był Torak. Lud Angaraków składał mu ofiary i nazywał go Panem Panów, a Torakowi słodki był dym ogni ofiarnych i słowa uwielbienia. Nadszedł wszelako dzień, gdy usłyszał o Klejnocie Aldura, i od tej chwili nie zaznał spokoju.
Wreszcie, skryty pod maską obłudy, stanął przed Aldurem.
– Bracie mój – powiedział. – Nie jest właściwe, byś trwał z dala od naszej kompanii i rady. Odrzuć Klejnot, który oderwał twój umysł od myśli o nas.
Aldur zajrzał w duszę brata i upomniał go:
– Czemu szukasz władzy i panowania, Toraku? Nie wystarczą ci Angarakowie? Nie próbuj w swej bucie posiąść Klejnotu, by cię nie zabił.
Wielki wstyd poczuł Torak, gdy usłyszał słowa Aldura. Uniósł dłoń i uderzył brata, a potem uciekł, porywając Klejnot.
Inni bogowie błagali Toraka, by zwrócił Klejnot, lecz odmawiał. Wtedy powstały rasy ludzi i ruszyły do bitwy przeciw hufcom Angaraków. Wojny ludzi i bogów szalały na ziemi, aż niedaleko wyżyny Korim Torak wzniósł Klejnot i zmusił, by połączył swą wolę z jego wolą i rozbił ziemię na części. Góry runęły i napłynęło morze. Lecz Belar i Aldur połączyli swą moc i wznieś­li morzu bariery. Jednak ludzie zostali rozdzieleni, a z nimi bogowie.
A kiedy Torak podniósł żywy kamień Aldura przeciwko ziemi, jego matce, Klejnot zbudził się i zajaśniał świętym ogniem. Błękitny płomień spalił twarz Toraka. Urodziwy bóg w męce powalił góry; w bólu rozłupał ziemię; w agonii wpuścił morze. Lewa ręka zapłonęła mu i wypaliła się na popiół, lewa strona twarzy stopniała jak wosk, a lewe oko zagotowało się w oczodole. Z wielkim krzykiem skoczył w morze, by zgasić ogień, lecz cierpienie nie miało końca.
Gdy wynurzył się z wody, jego prawa strona pozostała piękna, lecz lewa była spalona i poraniona straszliwie ogniem Klejnotu. Dręczony bólem poprowadził swój lud ku wschodowi, gdzie na równinach Mallorei zbudowali wielkie miasto. Nazwali je Cthol Mishrak, Miasto Nocy, gdyż Torak w ciemności skrywał blizny. Angarakowie wznieśli dla swego boga żelazną wieżę i umieścili Klejnot w żelaznej szkatule na samym wierzchołku. Torak przychodził tam często i odchodził, płacząc. Lękał się, by nie pokonało go pragnienie ujrzenia Klejnotu, bo wtedy by zginął.
Stulecia mijały, Angarakowie zaczęli nazywać swego okaleczonego boga Kal Torakiem, jednocześnie królem i bogiem.
Belar zabrał Alornów na północ. Ze wszystkich ludów ci byli najtwardsi i najwaleczniejsi, a Belar tchnął w ich serca wieczną nienawiść dla Angaraków. Z okrutnymi mieczami i toporami w dłoniach przemierzali północne krainy aż po pola wiecznego lodu, szukając drogi do swych nieprzyjaciół.
Tak było do czasu, gdy Cherek o Niedźwiedzich Barach, największy z królów Alornów, dotarł do Doliny Aldura i odnalazł Belgaratha Czarodzieja.
– Droga na północ jest otwarta – powiedział. – Znaki i przepowiednie nam sprzyjają. Nadszedł czas, byśmy odszukali przejście do Miasta Nocy i odebrali Jednookiemu Klejnot.
Poledra, żona Belgaratha, nosiła już dziecko i czarodziej nie chciał jej opuszczać. Słowa Chereka przekonały go jednak. Wykradli się nocą, by dołączyć do synów Chereka, Drasa o Byczym Karku, Algara o Chyżych Stopach i Rivy Żelaznopalcego.
Okrutna zima ścisnęła Północ i mokradła lśniły pod gwiazdami od szronu i szarego jak stal lodu. Szukając drogi, Belgarath rzucał zaklęcie i przybierał postać szarego wilka. Bezgłośnie przemykał po zaśnieżonym lesie, gdzie drzewa trzeszczały i pękały od przenikliwego mrozu. Szron posrebrzył pysk i grzywę wilka; na zawsze już pozostały srebrne broda i włosy Belgaratha.
Poprzez śnieg i mgłę dotarli do Mallorei i wreszcie stanęli w Cthol Mishrak. Znalazłszy sekretne przejście do miasta, Belgarath powiódł ich do stóp żelaznej wieży. W milczeniu wspinali się na pordzewiałe schody, od dwudziestu wieków nietknięte ludzką stopą. Lękliwie zakradli się do komnaty, gdzie Torak dręczony bólem rzucał się we śnie, kryjąc okaleczoną twarz pod stalową maską. Bezszelestnie przebiegli obok śpiącego boga i wreszcie wkroczyli do komnaty, gdzie leżała żelaz­na szkatuła, w której spoczywał żywy Klejnot.
Cherek skinął na Belgaratha, by wziął Klejnot, lecz czarodziej odmówił.
– Nie mogę go dotknąć – rzekł – bo mnie zniszczy. Kiedyś przyjmował dotyk boga i człowieka, lecz jego wola stwardniała, gdy Torak wzniósł go przeciw jego matce. Nie pozwoli już tak się wykorzystać. Czyta w naszych duszach. Tylko człowiek bez złych intencji, tak czysty, że nie myśląc o władzy i posiadaniu, weźmie go i poniesie, narażając życie – tylko ten może go teraz dotknąć.
– Który z ludzi w mroku swej duszy nie żywi złych intencji? – spytał Cherek.
Riva Żelaznopalcy otworzył szkatułę i wyjął Klejnot. Płomień zajaśniał mu przez palce, lecz Riva nie spłonął.
– Niech tak będzie, Chereku – odparł Belgarath. – Twój najmłodszy syn jest czysty. Jego przeznaczeniem i przeznaczeniem tych, którzy przyjdą po nim, jest nieść i chronić Klejnot. – Westchnął, bo wiedział, jaki ciężar kładzie na barki Rivy.
– Nie jest sam, ma mnie i braci – zauważył Cherek. – Podtrzymamy go, dopóki będzie niósł ten ciężar.
Riva owinął Klejnot płaszczem i ukrył pod tuniką. Przebiegli znowu przez komnatę kalekiego boga, po zardzewiałych stopniach w dół, sekretnym przejściem do bram miasta i dalej, ku pustkowiom.
Wkrótce Torak obudził się i poszedł, jak zawsze, do komnaty Klejnotu. Zobaczył otwartą szkatułę. Klejnot zniknął. Straszliwy był gniew Kal Toraka. Chwyciwszy swój wielki miecz, bóg zszedł z żelaznej wieży, odwrócił się i uderzył raz tylko, a wieża runęła. Potem krzyknął do Angaraków głosem gromu:
– Za to, że staliście się niedbali i nieuważni, że pozwoliliście złodziejom ukraść to, za co tak drogo zapłaciłem, zburzę miasto i przepędzę was. Angarakowie tułać się będą, póki nie wróci do mnie Cthrag Yaska, płomienny kamień.
Potem zmienił Miasto Nocy w ruinę, a hufce Angaraków pognał na pustkowie. Cthol Mishrak przestało istnieć.
Belgarath z oddali usłyszał hałas i wiedział, że Torak się przebudził.
– Teraz ruszy za nami – oznajmił. – I tylko moc Klejnotu zdoła nas ocalić. Kiedy się zbliżą, niech Żelazna Dłoń wzniesie Klejnot, by go zobaczyli.
I podeszli Angarakowie prowadzeni przez Toraka, lecz Riva podniósł Klejnot, a okaleczony bóg i jego hufce zobaczyli go wyraźnie. Klejnot poznał swego wroga. Nienawiść rozgorzała na nowo i niebo zapłonęło od jego furii. Torak krzyknął i zawrócił. Pierwsze szeregi Angaraków pochłonął ogień, reszta umknęła przerażona.
I tak Belgarath z towarzyszami uciekli z Mallorei i przeprawili się przez moczary Północy, na powrót niosąc Klejnot Aldura do królestw Zachodu.
Bogowie, wiedząc, co się zdarzyło, zwołali radę.
– Jeśli wystąpimy w wojnie przeciw naszemu bratu, Torakowi – powiedział Aldur – nasze starcie zniszczy świat. Zatem musimy się usunąć, żeby brat nie mógł nas odnaleźć. Nie ciałem, lecz duchem tylko pozostaniemy obecni, by kierować i chronić nasze ludy. Dla dobra świata musimy to uczynić. W dniu, gdy rozpocznie się wojna, świat zostanie zniweczony.
Bogowie zapłakali z żalu, że muszą odejść. Lecz Chaldan, byk, bóg Arendów, zapytał:
– Czy podczas naszej nieobecności Torak nie zdobędzie władzy?
– Nie – odparł Aldur. – Dopóki Klejnot pozostaje wśród potomków Rivy Żelaznopalcego, Torak nie może zwyciężyć.
I tak bogowie odeszli, jedynie Torak pozostał. Lecz wiedza o tym, że Klejnot w ręku Rivy odbiera mu panowanie, nie dawała mu spokoju.
Belgarath zaś przemówił do Chereka i jego synów:
– Musimy się rozdzielić, by strzec Klejnotu i sposobić na przyjście Toraka. Niech każdy z was odejdzie i czyni przygotowania, jak was uczyłem.
– Tak uczynimy, Belgaracie – przyrzekł Cherek o Niedźwiedzich Barach. – Od tego dnia nie ma już Alorii. Alornowie jednak będą walczyć z potęgą Toraka, póki choć jeden pozostanie żywy.
Belgarath wzniósł głowę.
– Usłysz mnie, Toraku Jednooki! – zawołał. – Żywy Klejnot jest przed tobą bezpieczny i nie zwyciężysz go. Jeśli wyruszysz przeciw nam, stanę do wojny. Dniem i nocą trzymać będę straż i do końca dni czekać twojego przyjścia.
Wśród pustkowi Mallorei Kal Torak słyszał głos Belgaratha i w furii tłukł wszystko wokół. Wiedział bowiem, że Klejnot Aldura na zawsze pozostanie poza jego zasięgiem.
Cherek uściskał synów i odszedł, by więcej ich nie zobaczyć. Dras ruszył na północ i zamieszkał na ziemiach, gdzie płynęła rzeka Mrin. Wybudował miasto Boktor i nazwał swój kraj Drasnią. On i jego następcy zawsze stali u moczarów Północy, by bronić ich przed nieprzyjacielem. Algar odszedł na południe wraz ze swoim ludem. Na szerokich równinach, przez które płynęła rzeka Aldur, znaleźli konie. Nauczyli się ich dosiadać i po raz pierwszy w historii ludzkości pojawili się konni wojownicy. Nazwali swój kraj Algarią i stali się nomadami, którzy podążają za swymi stadami. Posępny Cherek powrócił do Val Alorn i zmienił nazwę królestwa na Cherek, gdyż był teraz samotny i bez synów. Pogrążony w smutku budował wysokie okręty, by patrolowały morza i broniły brzegów przed nieprzyjacielem.
Powiernikowi Klejnotu przypadł trud najdłuższej podróży. Wraz ze swym ludem Riva dotarł na zachodnie wybrzeże Sendarii. Zbudowali okręty i przeprawili się na Wyspę Wiatrów. Tu spalili statki, wznieśli twierdzę, a wokół niej miasto o wysokich murach. Miasto nazwali Riva, a twierdzę Dworem Rivańskiego Króla. Wtedy Belar, bóg Alornów, strącił z nieba dwie gwiazdy. Riva wykuł z jednej klingę, a z drugiej rękojeść, w której umieścił Klejnot. Miecz był tak wielki, że nikt prócz Rivy nie mógł go podnieść. Na pustkowiach Mallorei Kal Torak poczuł w duszy, że miecz został wykuty, i po raz pierwszy posmakował strachu.
Miecz przytwierdzono do czarnej skały za tronem Rivy, z Klejnotem u wierzchołka. Przylgnął do kamienia tak, że nikt prócz Rivy nie mógł go zdjąć. Klejnot jarzył się zimnym ogniem, gdy Riva zasiadał na tronie, a kiedy zdejmował miecz i wznosił go w górę, ostrze stawało się długim jęzorem zimnego płomienia.
Największym cudem jednak był znak następców Rivy. W każdym pokoleniu jedno dziecko z jego rodu nosiło na dłoni znamię Klejnotu. Dziecko takie prowadzono do sali tronowej, gdzie dotykało kamienia, by mógł je poznać. Za każdym dziecięcym dotknięciem Klejnot rozpalał się blaskiem, a więź między nim a linią Rivy stawała się mocniejsza.
Belgarath rozstał się z towarzyszami i natychmiast pospieszył do Doliny Aldura. Tam jednak przekonał się, że Poledra, jego żona, urodziła dwie córki bliźniaczki i umarła. Pogrążony w rozpaczy, nazwał starszą Polgara. Włosy miała czarne jak skrzydło kruka. Zwyczajem czarodziejów położył rękę na czole dziecka. Pod jego dotknięciem jedno pasemko włosów stało się białe jak śnieg. Zdziwił się, gdyż takie białe pasemko jest znakiem czarodziejów, a Polgara była pierwszą dziewczynką w ten sposób naznaczoną.
Druga córka, jasnoskóra i złotowłosa, nie miała znaku. Nazwał ją Beldaran i kochał nad wszystko, rywalizując z ciemnowłosą siostrą o jej uczucie.
Gdy Polgara i Beldaran ukończyły szesnasty rok życia, duch Aldura przybył we śnie do Belgaratha.
– Mój ukochany uczniu – powiedział. – Pragnę połączyć twój ród z rodem strażnika Klejnotu. Wybierz więc, którą ze swych córek oddasz Rivańskiemu Królowi na żonę i matkę jego następców. W tej linii bowiem zawiera się nadzieja świata, której nie zgasi mroczna potęga Toraka.
W głębi duszy Belgarath pragnął wybrać Polgarę. Znając jednak ciężar, jaki dźwiga Rivański Król, posłał do niego Beldaran i płakał, gdy odjechała. Polgara łkała także, długo i gorzko, wiedziała bowiem, że jej siostra zestarzeje się i umrze. Z czasem jednak pocieszyli się wzajemnie i stali sobie bliżsi.
Połączyli swe siły, by trzymać straż przed Torakiem. Niektórzy mówią, że żyją jeszcze, od nieprzeliczonych wieków trwając w pogotowiu.

Część pierwsza
SENDARIA

Rozdział I 


Pierwszą rzeczą, którą zapamiętał Garion, była kuchnia na farmie Faldora. Do końca swych dni żywił szczególnie ciepłe uczucia dla tych specyficznych dźwięków i zapachów, jakie składają się na pracowitą powagę, związaną jakoś z miłością, jedzeniem, spokojem, bezpieczeństwem, a nade wszystko domem. I choć dotarł w życiu wysoko, nigdy nie zapomniał, że jego wspomnienia zaczęły się od kuchni.
Kuchnia na farmie Faldora była wielkim, nisko sklepionym pomieszczeniem pełnym palenisk, kotłów i ogromnych rożnów obracających się wolno w kominkach podobnych do grot. Były tam długie, ciężkie blaty, gdzie formowano bochenki chleba, dzielono kurczaki, a seler i marchew krajano szybkimi, zdecydowanymi ruchami długich, zakrzywionych noży. Gdy Garion był bardzo mały, bawił się pod tymi stołami i szybko się nauczył trzymać palce z dala od stóp zapracowanych kucharek. A czasem, późnym popołudniem, gdy się zmęczył, leżał w kącie i patrzył na migotanie ognia odbijane przez setki wypolerowanych garnków, noży i łyżek z długimi uchwytami, wiszących na kołkach wzdłuż wyszorowanych do białości ścian. Zapadał wtedy w sen, w doskonałym pokoju i harmonii z całym otaczającym go światem.
Kuchnią i wszystkim, co się w niej działo, niepodzielnie władała ciocia Pol. Zdawało się, że potrafi jakoś znaleźć się we wszystkich miejscach równocześnie. Ostatnie dotknięcie, układające gęś w brytfannie, zgrabnie kształtujące rosnący chleb czy garnirujące dymiącą jeszcze, świeżo wyjętą z piekarnika szynkę, zawsze należało do niej. Choć w kuchni pracowali także inni, żaden bochenek, gulasz, zupa, pieczeń czy jarzyna nie mogły wyjść na zewnątrz, jeśli choć raz nie dotknęła ich ciocia Pol. Wyczuwała smakiem, węchem, może instynktownie, czego wymaga każde danie, i niedbałym na pozór ruchem doprawiała je przyprawami, które miała w glinianych dzbanuszkach. Sprawiała wrażenie, że otacza ją magiczna aura, że dysponuje wiedzą i mocą większą niż zwykli ludzie. Ale nawet wtedy, gdy była najbardziej zajęta, zawsze dokładnie wiedziała, gdzie jest Garion. W samym środku klejenia pierogów, ozdabiania ciasta czy szycia świeżo nadzianego kurczaka potrafiła wyciągnąć nogę i nie patrząc, odsunąć go piętą spod czyichś stóp.
Gdy trochę urósł, zaczął traktować to jak zabawę. Pilnował, kiedy ciocia Pol będzie zbyt pochłonięta pracą, by go zauważyć, a wtedy ze śmiechem biegł na swych mocnych, krótkich nóżkach do drzwi. Ale ona zawsze go łapała. Wtedy śmiał się jeszcze głośniej, zarzucał jej ramiona na szyję i całował, po czym wracał na miejsce i czekał na kolejną okazję.
W tamtych latach uważał, że ciocia Pol jest najważniejszą i najpiękniejszą kobietą na świecie. Przede wszystkim była wyższa od innych kobiet z farmy – niemal tak wysoka jak mężczyzna. Zawsze miała poważną, nawet surową minę – chyba że mówiła coś do niego. I długie, bardzo ciemne, prawie czarne włosy – z wyjątkiem jednego pasemka nad lewą brwią, białego jak świeży śnieg. Wieczorem, gdy układała go w małym łóżeczku, stojącym obok własnego, w ich niedużym pokoiku nad kuchnią, wyciągał rękę i dotykał tego białego pasemka. Uśmiechała się i gładziła jego twarz ciepłą dłonią. Wtedy zasypiał spokojnie, wiedząc, że jest obok i że go pilnuje.
Farma Faldora leżała w środkowej części Sendarii, okrytego mgłami królestwa ograniczonego od zachodu Morzem Wiatrów, a od wschodu zatoką Cherek. Jak wszystkie w owym szczególnym czasie i miejscu, gospodarstwo nie było jednym czy dwoma budynkami, lecz zespołem solidnych szop, stodół, kurników i gołębników, ustawionych wokół centralnego podwórca z mocną bramą od frontu. Z galerii na piętrze wchodziło się do pokoi, dużych lub całkiem maleńkich, gdzie mieszkali robotnicy, którzy orali, siali i plewili szerokie pola za murami. Sam Faldor zajmował pokoje w kwadratowej wieży nad główną jadalnią, gdzie jego ludzie zbierali się trzy razy dziennie – podczas żniw nawet cztery – by ucztować przy hojnych darach kuchni cioci Pol.
Ogólnie mówiąc, żyło się tu całkiem szczęśliwie i spokojnie. Farmer Faldor był dobrym panem. Wysoki, poważny, z długim nosem i jeszcze dłuższą szczęką, rzadko się śmiał czy choćby uśmiechał. Zawsze jednak był uprzejmy dla swych ludzi i zdawało się, że bardziej mu zależy na ich zdrowiu i dobrobycie niż na wyciskaniu z nich ostatniej kropli potu. Przypominał raczej ojca niż pana sześćdziesięciu kilku osób żyjących na jego włościach. Jadał razem z nimi – co było niezwykłe, gdyż wielu okolicznych farmerów trzymało się z dala od robotników – a jego obecność u szczytu głównego stołu w jadalni wywierała uspokajający wpływ na młodych, czasem nadto hałaśliwych. Był człowiekiem pobożnym i przed każdym posiłkiem prostymi słowami zwracał się do bogów o błogosławieństwo. Wiedząc o tym, robotnicy z godnością wkraczali do jadalni i siedzieli w pozornym przynajmniej skupieniu, nim zaatakowali stosy jadła przygotowane przez ciocię Pol i jej pomocnice.
Ze względu na dobre serce Faldora i magiczne, szybkie palce cioci Pol farma była znana jako najlepsze w promieniu dwudziestu mil miejsce, gdzie można mieszkać i pracować. W oberży w niedalekiej wiosce Gralt Górne całe wieczory upływały na opowieściach o cudownych potrawach jadanych co dzień u Faldora. Mniej szczęśliwi ludzie, pracujący na innych farmach, po kilku kuflach łkali otwarcie, słuchając o pieczonych gęsiach cioci Pol. Sława farmy Faldora sięgała coraz dalej i dalej.
Najważniejszym człowiekiem na farmie, nie licząc samego Faldora, był kowal Durnik. Gdy Garion urósł trochę i mógł już bawić się z dala od czujnych oczu cioci Pol, nieodmiennie szukał drogi do kuźni. Lśniące żelazo na kowadle przyciągało go z hipnotyczną niemal siłą. Durnik wyglądał zupełnie zwyczajnie; miał proste kasztanowe włosy i prostą twarz, zaczerwienioną od ciepła paleniska. Nie był ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani gruby. Za to poważny i spokojny, a także – jak większość kowali – niezwykle silny. Ubierał się w grubą skórzaną kapotę i fartuch poprzepalany iskrami z paleniska. Nosił także obcisłe spodnie i miękkie skórzane buty, powszechne w tej części Sendarii. Z początku odzywał się do Gariona tylko po to, by go ostrzec, żeby trzymał palce z daleka od kowadła i rozgrzanego metalu. Z czasem jednak zostali przyjaciółmi i rozmawiali dużo częściej.
– Zawsze kończ to, do czego przyłożysz rękę – pouczał. – Niedobrze dla żelaza, jeśli odłożysz je na bok, a potem znowu wsuniesz w ogień na dłużej, niż trzeba.
– Dlaczego? – pytał Garion.
– Bo tak jest – Durnik wzruszał ramionami.
A innym razem, wygładzając pilnikiem metalowy fragment dyszla, mówił:
– Zawsze staraj się wykonać pracę najlepiej, jak potrafisz.
– Przecież ten kawałek będzie pod spodem – zdziwił się Garion. – Nikt go nigdy nie zobaczy.
– Ale ja, wiedząc, że tam jest, jeśli nie wykonam go najlepiej, jak potrafię, będę się wstydził za każdym razem, kiedy zobaczę ten wóz. A widuję go codziennie.
I tak dalej. Durnik zupełnie mimochodem nauczył chłopca trwałych, sendariańskich cnót: solidnej pracy, zapobiegliwości, trzeźwości i rozsądku, będących filarami porządku społecznego królestwa.
Z początku ciocia Pol martwiła się wędrówkami Gariona do kuźni, gdzie groziło mu tyle niebezpieczeństw. Gdy jednak obserwowała go chwilę z drzwi kuchni, zrozumiała, że Durnik pilnuje chłopca czujnie jak ona sama. Przestała się niepokoić.
– Jeśli chłopiec będzie natrętny, kowalu, odeślij go – powiedziała kiedyś, gdy przyszła do kuźni z wielkim miedzianym kotłem do załatania. – Albo powiedz mnie o tym. Będę go trzymać bliżej kuchni.
– Nie sprawia żadnego kłopotu, pani Pol – odparł z uśmiechem Durnik. – To rozsądny chłopiec. Nie wchodzi w drogę.
– Jesteś zbyt pobłażliwy, przyjacielu. Ten chłopak ma głowę pełną pytań. Odpowiesz na jedno, a natychmiast wyleje się tuzin następnych.
– Tak to jest z chłopcami. – Durnik delikatnie wlał bulgocący metal w niewielki gliniany pierścień otaczający dziurkę w dnie kotła. – Sam tyle pytałem, kiedy byłem mały. Mój ojciec i stary Barl, kowal, który mnie uczył, mieli dość cierpliwości, by mi odpowiadać, gdy tylko potrafili. Źle bym się im odwdzięczył, gdybym dla tego chłopca nie znalazł cierp­liwości.
Garion siedział w pobliżu i słuchał, wstrzymując oddech. Jedno niewłaściwe słowo z którejkolwiek strony natychmiast zamknęłoby mu drogę do kuźni. A kiedy ciocia Pol szła po ubitej ziemi podwórza do swojej kuchni z naprawionym kotłem w rękach, zauważył, jak patrzy na nią Durnik. Wtedy w jego umyśle zaczęła się formować pewna idea. Bardzo prosta i piękna, ponieważ każdy na niej zyskiwał.
– Ciociu Pol – zagadnął wieczorem, marszcząc twarz, gdy szorstką ścierką wycierała mu ucho.
– Tak? – Teraz skoncentrowała uwagę na szyi.
– Czemu nie wyjdziesz za Durnika?
Przerwała mycie.
– Co? – Zrobiła wielkie oczy.
– Myślę, że to doskonały pomysł.
– Naprawdę? – Głos cioci Pol zabrzmiał ostro i Garion wiedział, że znalazł się na niepewnym gruncie.
– On cię lubi – powiedział.
– Przypuszczam, że omawiałeś już z nim tę sprawę?
– Nie. Chciałem najpierw zapytać ciebie.
– Przynajmniej to było niezłym pomysłem.
– Jeśli chcesz, powiem mu zaraz rano.
Gwałtownym szarpnięciem za ucho obróciła mu głowę. Garion miał wrażenie, że uszy są dla cioci Pol aż nazbyt wygodnymi uchwy­tami.
– Nie waż się choćby szepnąć o tej bzdurze Durnikowi czy komukolwiek innemu! – Jej ciemne oczy płonęły ogniem, jakiego nigdy jeszcze nie widział.
– Tak tylko pomyślałem – zapewnił szybko.
– Bardzo głupio. Od dzisiaj pozostaw myślenie dorosłym. – Nadal trzymała go za ucho.
– Jak sobie życzysz – zgodził się pospiesznie.
Później jednak, gdy w cichym mroku leżeli już oboje w łóżkach, raz jeszcze zaatakował ten problem, choć bardziej okrężną drogą.
– Ciociu Pol?
– Tak?
– Jeśli nie wyjdziesz za Durnika, to za kogo chcesz wyjść?
– Cicho bądź i śpij.
– Uważam, że mam prawo wiedzieć.
– Garionie!
– Dobrze, dobrze. Już śpię. Ale nie sądzę, żebyś postępowała ze mną uczciwie.
Odetchnęła głęboko.
– Nie myślę o małżeństwie. Nigdy o tym nie myślałam i poważnie wątpię, czy kiedykolwiek pomyślę. Zbyt wielu ważnych spraw muszę dopilnować, żebym miała czas na takie rzeczy.
– Nie martw się, ciociu Pol – próbował ją uspokoić. – Kiedy urosnę, ożenię się z tobą.
Wtedy zaśmiała się dźwięcznie. Wyciągnęła rękę, by w ciemności dotknąć jego twarzy.
– Nie, mój Garionie. Czeka na ciebie inna żona.
– Kto?
– Przekonasz się – odparła tajemniczo. – A teraz śpij.
– Ciociu Pol?
– Słucham?
– Gdzie jest moja mama? – Od dawna już chciał o to zapytać.
Przez długą chwilę panowała cisza, potem ciocia Pol westchnęła.
– Umarła – powiedziała cicho.
Gariona ogarnęła rozpacz i poczuł nieznośny ból. Zapłakał.
Natychmiast znalazła się przy jego łóżku. Klęczała na podłodze i obejmowała go. Wreszcie, długo potem, kiedy przeniosła go na swoje posłanie i tuliła, póki żal nie przycichł, Garion zapytał niepewnym głosem:
– Jaka ona była? Moja mama?
– Jasnowłosa – mówiła ciocia Pol – bardzo młoda i bardzo piękna. Miała łagodny głos i była bardzo szczęśliwa.
– Kochała mnie?
– Bardziej, niż możesz sobie wyobrazić.
Wtedy zapłakał znowu, lecz ciszej, raczej z żalu niż z bólu.
Ciocia Pol tuliła go delikatnie, póki nie zasnął.
Na farmie Faldora mieszkały też inne dzieci, co jest naturalne w społeczności złożonej z ponad sześćdziesięciu osób. Starsze pracowały, jednak troje było mniej więcej w wieku Gariona. Ta trójka stała się jego towarzyszami zabaw i przyjaciółmi.
Najstarszy chłopiec miał na imię Rundorig. Był o rok czy dwa lata starszy od Gariona i sporo wyższy. Normalnie, jako najstarszy, przewodziłby grupce dzieci; był jednak Arendem o nieco ograniczonym umyśle i chętnie ustępował pola młodszym. Królestwo Sendarii, w przeciwieństwie do państw sąsiednich, zamieszkiwała bogata mieszanina ras. Cherekowie, Algarowie, Drasanie, Arendowie, a nawet spora liczba Tolnedran stopili się, tworząc wzorzec Sendara. Arendowie, oczywiście, byli bardzo odważni, ale też dość tępi.
Drugim towarzyszem Gariona był Doroon – niewysoki, bystry chłopak o pochodzeniu tak wymieszanym, że można było go nazwać jedynie Sendarem. Najciekawszą cechą Doroona było to, że zawsze biegł; nigdy nie chodził, gdy mógł biegać. Podobnie jak stopy, jego myśli także gnały na złamanie karku. I język. Mówił bez przerwy, bardzo szybko, i wiecznie był podekscytowany.
Bezdyskusyjnym przywódcą całej czwórki była dziewczynka, Zubrette, złotowłosa czarodziejka, która wymyślała zabawy, opowiadała różne historie i wysyłała chłopców, by kradli dla niej jabłka i śliwki w sadzie Faldora. Panowała jak mała królowa, wygrywała ich przeciwko sobie, a nawet skłaniała do bójek. Była bez serca i każdy z chłopców nienawidził jej czasami, choć zawsze pozostawał niewolnikiem jej najbłahszych zachcianek.
Zimą zjeżdżali na szerokich deskach z ośnieżonego pagórka za farmą i wracali do domu ze zgrabiałymi rękami i płonącymi policzkami, gdy fioletowe cienie pełzały już po śniegu. Albo, gdy Durnik ogłosił, że lód jest pewny, ślizgali się bez końca po zamarzniętym stawie, który połyskiwał w małej kotlince na wschód od zabudowań farmy, przy drodze do Gralt Górnego. A kiedy było zbyt zimno albo na przedwiośniu deszcze i ciepłe wiatry zmieniały śnieg w bryję, a staw nie był bezpieczny, zbierali się w stodole i godzinami skakali ze stryszku na miękkie siano, wypełniając włosy plewami, a nosy kurzem niosącym zapach lata.
Wiosną łapali kijanki na błotnistych brzegach stawu i wspinali się na drzewa, by z zachwytem obserwować niebieskie jajeczka w ptasich gniazdach.
Naturalnie, to właśnie Doroon spadł pewnej wiosny i złamał rękę, gdy Zubrette namówiła go, żeby wszedł na wierzchołek drzewa nad stawem. Ponieważ Rundorig gapił się tylko bezradnie na rannego przyjaciela, a Zubrette uciekła, zanim jeszcze Doroon dotknął ziemi, trudne decyzje spadły na Gariona. W skupieniu rozważył sytuację, z powagą marszcząc czoło ukryte pod grzywą płowych włosów. Ręka była na pewno złamana, a Doroon, blady i przestraszony, przygryzał wargi, by powstrzymać się od płaczu.
Garion pochwycił kątem oka jakiś ruch i szybko podniósł głowę. Mężczyzna w ciemnym płaszczu siedział na wielkim karym koniu. Stał całkiem niedaleko i obserwował chłopca z uwagą. Gdy ich oczy się spotkały, Garion poczuł ukłucie chłodu i wiedział, że spotkał już tego człowieka... że odkąd pamięta, ta mroczna postać tkwi w polu jego widzenia, mężczyzna zawsze milczy i przygląda mu się bez chwili przerwy. W tej niemej obserwacji krył się rodzaj zimnej wrogości zmieszanej z czymś, co było prawie, choć nie całkiem, strachem. Wtedy Doroon jęknął i Garion odwrócił się.
Paskiem z powroza ostrożnie przywiązał złamane ramię do tułowia. Razem z Rundorigiem postawili rannego na nogi.
– Mógł nam przynajmniej pomóc – mruknął z wyrzutem Garion.
– Kto? – zdziwił się Rundorig.
Garion chciał wskazać człowieka w ciemnym płaszczu, ale jeździec zniknął.
– Nikogo nie widziałem – oświadczył Rundorig.
– Boli – jęknął Doroon.
– Nie przejmuj się – uspokoił go Garion. – Ciocia Pol cię wyleczy.
Nie mylił się. Kiedy wszyscy trzej stanęli w drzwiach kuchni, jednym rzutem oka oceniła sytuację.
– Posadźcie go tutaj – poleciła z absolutnym spokojem.
Kiedy blady i dygocący mocno chłopiec siedział na stołku obok jednego z palenisk, przygotowała napar z kilku ziół trzymanych w glinianych dzbankach na najwyższej półce w spiżarni. Podała Doroonowi parujący kubek.
– Wypij to.
– Od tego zagoi mi się ręka? – Chłopiec spoglądał podejrzliwie na brzydko pachnący wywar.
– Po prostu wypij – nakazała, szykując łupki i lniane pasy.
– Fuj! To okropne. – Doroon się skrzywił.
– Takie powinno być – zapewniła. – Wypij wszystko.
– Chyba nie mam ochoty na resztę.
– Jak chcesz. – Odsunęła łupki i zdjęła z haka na ścianie długi, bardzo ostry nóż.
– Co chcesz z tym zrobić? – spytał drżącym głosem.
– Skoro nie chcesz wypić lekarstwa – odparła zimno – trzeba będzie rękę uciąć.
– Uciąć! – pisnął Doroon.
– Mniej więcej tutaj. – Końcem noża dotknęła łokcia.
Ze łzami w oczach Doroon przełknął resztę napoju i już po kilku minutach kołysał się, śpiąc na stołku. Krzyknął głośno, gdy ciocia Pol nastawiała pękniętą kość, ale gdy ręka została usztywniona i zabandażowana, zasnął znowu. Ciocia Pol porozmawiała krótko z jego przerażoną matką, a potem Durnik zaniósł chłopca do łóżka.
– Nie ucięłabyś mu ręki – stwierdził Garion.
Spojrzała na niego, nie zmieniając wyrazu twarzy.
– Tak sądzisz? – spytała i stracił pewność. – Teraz chciałabym zamienić kilka słów z panną Zubrette.
– Uciekła, kiedy Doroon spadł z drzewa – odezwał się Garion.
– Znajdź ją.
– Schowała się. Zawsze się chowa, kiedy coś się przytrafi. Nie wiem, gdzie jej szukać.
– Nie pytałam, czy wiesz, gdzie jej szukać. Kazałam ją znaleźć i przyprowadzić.
– A jeśli nie zechce przyjść?
– Garionie! – W głosie cioci Pol zabrzmiał ton straszliwej nieodwołalności i Garion ruszył biegiem.
– Nie mam z tym nic wspólnego – skłamała Zubrette, gdy tylko Garion wprowadził ją do kuchni.
– Ty! – Ciocia Pol wyciągnęła rękę. – Siadaj!
Zubrette osunęła się na stołek. Miała otwarte usta i rozszerzone lękiem oczy.
– Ty – ciocia Pol zwróciła się do Gariona, wskazując drzwi – wyjdź!
Garion wybiegł czym prędzej.
Po dziesięciu minutach zapłakana dziewczynka wyszła niepewnie na podwórze. Ciocia Pol stała w drzwiach i spoglądała za nią oczami zimnymi jak lód.
– Sprałaś ją? – spytał z nadzieją Garion.
Ciocia Pol zmiażdżyła go wzrokiem.
– Oczywiście, że nie. Nie bije się dziewczynek.
– Ja bym ją zlał – stwierdził Garion rozczarowany. – A co jej zrobiłaś?
– Czy nic nie masz do roboty?
– Nie – przyznał. – Właściwie nic.
Naturalnie, był to błąd.
– Świetnie – orzekła ciocia Pol, odnajdując jego ucho. – Pora, żebyś zaczął na siebie zarabiać. W pomywalni jest kilka brudnych garnków. Wyczyścisz je.
– Nie wiem, czemu się na mnie złościsz – zaprotestował, wykręcając głowę. – Przecież to nie moja wina, że Doroon wlazł na to drzewo.
– Do pomywalni, Garionie – nakazała. – Już!
Wiosna i wczesne lato upłynęły spokojnie. Doroon, oczywiście, nie mógł się bawić, póki nie zrosły się kości, a Zubrette była tak wstrząśnięta tym, co usłyszała od cioci Pol, że unikała obu chłopców. Garionowi pozostał jedynie Rundorig, nie dość inteligentny, by wymyślać ciekawe zabawy. Właściwie nie było co robić, więc chłopcy wychodzili często w pole, by przyjrzeć się pracującym i słuchać ich opowieści.
Zdarzyło się, że tego właśnie lata ludzie na farmie Faldora rozmawiali o bitwie pod Vo Mimbre, najstraszniejszym wydarzeniu w historii. Garion i Rundorig słuchali oczarowani, gdy robotnicy snuli opowieść o hordach Kal Toraka, które pięćset lat temu spadły niespodziewanie na ziemie Zachodu.
Wszystko zaczęło się w roku cztery tysiące osiemset sześćdziesiątym piątym, według rachuby czasu tej części świata, gdy ogromne armie Murgów, Nadraków i Thullów zeszły z gór na wschodniej granicy Drasni. Za nimi kroczyły nieprzeliczone kolumny Mallorean.
Po krwawym zdobyciu Drasni Angarakowie zawrócili na południe, ku niezmierzonym stepom Algarii, by rozpocząć oblężenie olbrzymiej fortecy zwanej Twierdzą Algarów. Oblężenie trwało osiem lat, nim wreszcie zniechęcony Torak zrezygnował i ruszył ze swą armią na zachód, do Ulgolandu. Wtedy dopiero inne królestwa zrozumiały, że inwazja Angaraków skierowana jest nie tylko przeciw Alornom, ale przeciw całemu Zachodowi. Latem cztery tysiące osiemset sześćdziesiątego piątego roku Kal Torak stanął na arendzkiej równinie pod miastem Vo Mimbre, gdzie oczekiwały go połączone zachodnie armie.
Sendarowie, którzy uczestniczyli w bitwie, byli częścią sił dowodzonych przez Branda, Strażnika Rivy. Siły te, złożone z Rivan, Sendarów i asturskich Arendów, zaatakowały tyły Angaraków, gdy na lewe skrzydło uderzyli Algarowie, Drasanie i Ulgosi, na prawe Tolnedranie i Cherekowie, a od frontu ruszyła legendarna szarża mimbrackich Arendów. Bitwa wrzała przez kilka godzin, aż wreszcie, w środku pola, Brand starł się z samym Kal Torakiem. Od tego pojedynku zależał wynik całej walki.
Dwadzieścia pokoleń minęło od dnia tego tytanicznego starcia, lecz we wspomnieniach ludzi z farmy Faldora było ono tak wyraźne, jakby zdarzyło się wczoraj. Opisywali każdy cios, każdą ripostę i osłonę. W decydującej chwili, gdy zdawało się, że musi przegrać, Brand zdjął zasłonę ze swej tarczy. Kal Torak cofnął się, zdjęty nagłym lękiem, opuścił tarczę i został natychmiast powalony.
Ten opis wystarczył, by w żyłach Rundoriga zawrzała arendzka krew. Garion jednak stwierdził, że opowieść pozostawia wiele nierozwiązanych problemów.
– Dlaczego Brand walczył z zakrytą tarczą? – spytał Cralta, jednego ze starszych robotników.
– Po prostu miał ją zakrytą. – Cralto wzruszył ramionami. – Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgadzają się co do tego.
– Może to była magiczna tarcza? – Garion nie ustępował.
– Może i była. Ale nie słyszałem, by ktoś tak twierdził. Wiem tylko, że kiedy Brand ją odsłonił, Kal Torak opuścił swoją i Brand ciął go w głowę... w samo oko, tak mówią.
Garion z uporem kręcił głową.
– Nie rozumiem. Jak coś takiego mogło wzbudzić lęk Kal Toraka?
– Nie wiem. – Cralto się poddał. – Nikt tego nigdy nie wyjaśnił.
Garion nie był usatysfakcjonowany. Mimo to szybko się zgodził na plan Rundoriga, by jeszcze raz rozegrać pojedynek. Przez dzień czy dwa zajmowali pozycje i okładali się mieczami. Potem Garion zdecydował, że potrzebują dodatkowego sprzętu, by zabawa stała się bardziej interesująca. Dwa garnki i dwie pokrywki zniknęły tajemniczo z kuchni cioci Pol, a Garion i Rundorig, tym razem w hełmach i z tarczami, udali się w spokojne miejsce, by podjąć walkę.
Wszystko szło znakomicie, póki Rundorig – wyższy, starszy i silniejszy – nie trafił przeciwnika drewnianym mieczem w głowę, aż zadźwięczało. Krew popłynęła z czoła rozciętego brzegiem garnka. Garionowi dzwoniło w uszach, a krew zawrzała mu jakimś gorączkowym podnieceniem. Podniósł się z ziemi.
Nigdy właściwie nie doszedł do tego, co się wtedy stało. Zachował tylko niewyraźne wspomnienie, jak wykrzykiwał Kal Torakowi wyzwanie w słowach, które same spłynęły z warg i których nawet nie rozumiał. Znajoma, odrobinę nierozgarnięta twarz Rundoriga zmieniła się w jego oczach w coś potwornie okaleczonego i wstrętnego. W szale wściekłości Garion uderzał w to coś raz za razem. Płomień ogarnął jego umysł.
A potem wszystko się skończyło. Biedny Rundorig leżał nieprzytomny. Garion był przerażony, a jednocześnie czuł upajający smak zwycięstwa.
Później, w kuchni, gdzie tradycyjnie trafiali wszyscy ranni z farmy, ciocia Pol opatrzyła ich obu, prawie powstrzymując się od uwag. Rundorig nie odniósł poważniejszych obrażeń, choć twarz zaczynała mu puchnąć i zmieniać kolor. Z początku miał trudności ze zogniskowaniem wzroku. Kilka zimnych okładów i jeden z naparów cioci Pol szybko doprowadziły go do porządku.
Rana na czole Gariona wymagała większych starań. Ciocia Pol kazała Durnikowi przytrzymać chłopca, po czym wzięła igłę z nitką i zszyła rozcięcie tak spokojnie, jakby naprawiała rozerwany rękaw. Nie zwracała uwagi na wrzaski i jęki pacjenta. W ogóle zdawało się, że bardziej ją zmartwiły powgniatane garnki i poobijane pokrywki niż wojenne rany chłopców.
Kiedy już było po wszystkim, Gariona bolała głowa i poszedł do łóżka.
– Pokonałem Kal Toraka – pochwalił się sennie cioci Pol.
Spojrzała na niego czujnie.
– Gdzie słyszałeś o Toraku? – spytała ostro.
– On się nazywa Kal Torak, ciociu – poprawił ją Garion.
– Odpowiedz.
– W polu opowiadali. Stary Cralto i inni. Wiesz, o Brandzie i Vo Mimbre, i Kal Toraku, i wszystkim. Bawiliśmy się w to z Rundorigiem. Ja byłem Brandem, a on Kal Torakiem. Ale nie musiałem odsłaniać tarczy. Rundorig trafił mnie w głowę, zanim do tego doszliśmy.
– Posłuchaj mnie, Garionie. I to uważnie. Nigdy więcej nie wymawiaj imienia Toraka.
– To był Kal Torak, ciociu Pol – powtórzył cierpliwie Garion. – Nie sam Torak.
Wtedy go uderzyła. Nie zrobiła tego jeszcze nigdy. Uderzenie bardziej go zdumiało, niż zabolało.
– Nigdy nie wymawiaj imienia Toraka. Nigdy! – krzyknęła. – To bardzo ważne, Garionie. Od tego zależy twoje bezpieczeństwo.
– Nie musisz się tak złościć – mruknął urażony.
– Przyrzeknij.
– Dobrze, przyrzekam. To była tylko zabawa.
– Bardzo głupia zabawa. Mogłeś zabić Rundoriga.
– A co ze mną? – zaprotestował.
– Tobie nic nie groziło – oświadczyła. – A teraz śpij.
Zasnął niespokojnie. W głowie mu się kręciło od rany i dziwnego, gorzkiego napoju, który podała mu ciocia. Miał wrażenie, że słyszy jej głęboki, dźwięczny głos, powtarzający: „Garionie, mój Garionie, jesteś jeszcze zbyt młody”. A potem, gdy unosił się z głębi snu jak ryba płynąca ku srebrzystej powierzchni wody, dobiegło go jej wołanie: „Potrzebuję cię, ojcze!”. Potem znowu zapadł w niespokojny sen, nękany wizją ciemnej sylwetki mężczyzny na karym koniu, który obserwował każdy jego ruch z zimną wrogością i czymś unoszącym się tuż nad granicą strachu. A za tą postacią, o której zawsze wiedział, choć nigdy o tym nie wspominał, nawet cioci Pol, majaczyła ciemna, okaleczona, potworna twarz, którą tylko chwilę widział czy wyobrażał sobie w czasie walki z Rundorigiem – niby ohydny owoc drzewa niewypowiedzianego zła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Okładka plus garść wieści na temat Iron and Magic

Od dawna nie zaglądaliśmy na blog Ilony Andrews, czas więc najwyższy nadrobić zaległości. A okazja ku temu jest przednia, gdyż nie dalej jak wczoraj, Ilona ujawniła wygląd okładki Iron and Magic. Przy okazji zdradziła, że jest to pierwsza część trylogii (sic!), rozpoczynająca cykl Iron Covenant. Cieszymy się, iż plany naszego ulubionego pisarskiego duetu są nadzwyczaj ambitne i wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach nie powinniśmy narzekać na brak pozycji spod szyldu IA. Tradycyjnie pozostaje tylko wykazywać się cierpliwością i liczyć, że weny twórczej, czasu i zdrowia Andrewsom nie zabraknie. Po kilku godzinach dowiedzieliśmy się jeszcze, że możemy również liczyć na klasyczne wydanie papierowe oraz audiobook, a każdy z tomów Iron Covenant będzie opowiadał do pewnego stopnia zamkniętą historię, tak więc podobnie jak to było w przypadku KD, nie musimy obawiać się irytujących cliffhangerów. Iron and Magic ma się skupiać na postaci Hugh, podczas gdy tom drugi będzie główni...

Podgryzamy gryzonia, czyli o chomikowaniu przekładów w jednym miejscu;-)

Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią zaczęliśmy dzisiaj wrzucać na WP zebrane w jednym pliku nasze dotychczasowe nieoficjalne tłumaczenia. Jeżeli występowałyby jakiekolwiek problemy z dostępem, prosimy o wyrozumiałość i powiadomienie nas o zaistniałych problemach. Poszczególne posty zostały zabezpieczone dotychczasowymi hasłami używanymi na gryzoniu. Zdajemy sobie sprawę, iż stanowi to dodatkowe utrudnienie, ale ze ze względów -powiedzmy - formalnych, zmuszeni jesteśmy do zastosowania takiego rozwiązania. Pomiędzy popularyzacją czytelnictwa, czy też przybliżaniem rodzimemu czytelnikowi obcojęzycznej literatury, a nieuprawnionym rozpowszechnianiem i upublicznianiem dzieł chronionych prawami autorskimi - istnieje bardzo wąska granica. Dlatego też zmuszeni jesteśmy do ograniczenia dostępu do naszych przekładów do grona naszych znajomych, do których optymistycznie zaliczamy całą społeczność skupioną wokół SO. Stąd również liczymy na Wasze zrozumienie i uszanowanie naszej prośby o...

WUB Rozdział 1 cz. 3

Jeszcze przed wylotem mamy dla Was kolejny fragment WUB. Na następny odcinek przyjdzie poczekać nieco dłużej, gdyż najbliższa doba upłynie nam w podróży. A co się będzie działo dalej, przekonamy się dopiero na miejscu... Na razie zaś przyjemnej lektury! Pozdrawiamy i do przeczytania z drugiej strony globu;-) Spoglądał na nią teraz ze swojego miejsca po drugiej stronie kręgu z okrutną frajdą, malującą się w jego oczach. -Myślałem o tobie ostatniej nocy -wycedził, ignorując fakt, bycia w pełni ignorowanym przez nią. -Jak dobrze wiesz, myślenie o innych pozwala nam zapomnieć o własnych problemach. Myślę o tobie bardzo często -jego niespokojne, żółtawe oczy błyszczały. -Teraz… czy kiedykolwiek brałaś pod uwagę, że może chcesz, by Kopciuszek wspiął się na tę dynie i ukradł ci faceta? Może to był twój sposób na wyrwanie się. Scarlett wbiła w niego spojrzenie, ale nie odpowiedziała na tę idiotyczną teorie. Jakakolwiek reakcja tylko by go zachęciła. Marrok żerował na słabych, tak wi...