Wczoraj na blogu Ilony Andrews pojawił się ciąg dalszy Sweep of the Blade, ale w to sobotnie popołudnie (choć u nas już późny wieczór) chcemy zaprosić Was do lektury Magic Triumphs. Niestety z czasem nadal u nas krucho, więc tym razem mamy dla Was jedynie fragment pierwszego rozdziału (który swoją drogą pojawił się już kiedyś u nas jako snippet z MT, ale teraz został nieco rozbudowany i przeredagowany). Obiecujemy jednak, że zrobimy co w naszej mocy, by wrzucać kolejne części częściej niż ostatnio.
Liczymy jednocześnie, że wybaczycie nam może i nie najlepiej dobraną grafikę, ale wobec mizerii łącza, z którego obecnie korzystamy, przeszukiwanie sieci w poszukiwaniu odpowiedniego zdjęcia na wolnej licencji pochłania horrendalną ilość czasu. Stąd i dzisiaj mrożona herbata;-)
Pozdrawiamy i życzymy udanego weekendu!
Rozdział 1
Trzynaście miesięcy później
Łupnięcie wyrwało mnie ze snu. Nim zdałam sobie z tego sprawę, byłam na nogach, a w dłoni trzymałam Sarrat.
Zamarłam na moment z wzniesioną bronią.
Przez szczelinę pomiędzy zasłonami wpadało do wnętrza mgliste światło przedświtu. Magia działała. Po mojej lewej w małym zakątku dziecięcym, który Curran wydzielił z naszej sypialni, w pełni rozbudzony Conlan stał w swoim łóżeczku.
W pokoju nie było nikogo oprócz mnie i mojego synka.
Łup-łup-łup.
Ktoś dobijał się do frontowych drzwi. Zegar na ścianie wskazywał za dziesięć siódma. Prowadziliśmy typowy dla zmiennokształtnych tryb życia- kładliśmy się późno i na pewno nie wstawaliśmy bladym świtem. Każdy, kto nas znał, był tego świadom.
-Uh-oh! -odezwał się Conlan.
Miał rację. -Zaczekaj na mnie- wyszeptałam. -Mama musi się czymś zająć.
Poruszając się szybko i cicho, wybiegłam z sypialni i zamknęłam za sobą drzwi.
Łup-łup-łup.
Chwila, moment, już idę. Zaraz będziesz miał okazję wyjaśnić, o co ten cały hałas.
Przebycie schodów dzielących drugie piętro od parteru zajęło mi jakieś dwie sekundy. Zatrzymałam się przed wzmacnianymi drzwiami frontowymi, chwyciłam dźwignię, przekręciłam ją na bok i opuściłam metalową klapkę, zasłaniającą wizjer. W otworze zobaczyłam wpatrzone we mnie brązowe oczy Teddy'ego Jo.
-Co do diabła tutaj robisz? Wiesz, która jest godzina?
-Otwórz drzwi - Teddy Jo odetchnął głęboko -To nagły wypadek.
Zawsze był jakiś nagły wypadek. Całe moje życie składało się z kryzysów i nagłych wypadków. Odryglowałam drzwi i otworzyłam je na oścież. Niespodziewany gość wpadł do środka. Jego zmierzwione wiatrem włosy sterczały w każdym możliwym kierunku. Z twarzy odpłynęła mu cała krew, a oczy miał zupełnie dzikie. Widać było, że gnał tutaj na złamanie karku.
Nieprzyjemne uczucie zalęgło się w moim żołądku. Teddy Jo był Tanatosem, greckim aniołem śmierci. Przestraszenie go wymagało sporego zachodu. A mi się wydawało, że ostatnio było za spokojnie.
Zamknęłam za nim drzwi i zaryglowałam zamki.
-Potrzebuję pomocy -rzucił szybko.
-Czy ktoś w tej chwili jest w niebezpieczeństwie?
-Oni nie żyją. Wszyscy nie żyją.
Cokolwiek się stało, było już po wszystkim.
-Musisz pójść ze mną i to zobaczyć.
-Możesz mi wyjaśnić, o co chodzi?
-Nie -złapał mnie za rękę. -Musisz natychmiast tam ze mną iść.
Spojrzałam wymownie na jego dłoń. Puścił mnie.
Poszłam do kuchni, wyjęłam z lodówki dzbanek mrożonej herbaty i nalałam mu pełną szklankę. -Wypij to i spróbuj się uspokoić. Pójdę się teraz ubrać i znaleźć kogoś do opieki nad Conlanem, a potem ruszymy razem.
![]() |
zrodlo:pixabay.com |
Wziął szklankę. Ręce mu się trzęsły.
Pobiegłam na górę, otworzyłam drzwi i ledwo co uniknęłam zderzenia z synem. Conlan uśmiechnął się do mnie szeroko. Po mnie miał ciemne włosy, a szare oczy odziedziczył po Curranie. Miał także jego poczucie humoru, co doprowadzało mnie do szału. Conlan zaczął raczkować wcześnie, bo już w wieku dziesięciu miesięcy, co swoją drogą było typowe dla zmiennokształtnych, i teraz biegał już z pełną prędkością. Jego ulubiona zabawa polegała na uciekaniu przede mną, chowaniu się za meblami i zrzucaniu wszystkiego na podłogę. Za rozbicie czegoś przyznawał sobie dodatkowe punkty.
-Mama musi iść do pracy -powiedziałam, ściągając jednocześnie długi T-shirt, który służył mi za nocną koszulę i łapiąc za sportowy biustonosz.
-Baddaadada!
-Mhm. Jasne, też bym chciała wiedzieć, gdzie dokładnie jest twój tata.
-Dada? -Conlan ożywił się.
-Jeszcze nie -odpowiedziałam, sięgając po dżinsy. - Jutro albo pojutrze powinien wrócić z tej swojej wyprawy.
Conlan truchtał wokół mnie. Poza wczesnym chodzeniem i niepokojącą umiejętnością wspinaczki, nie wykazywał żadnych oznak bycia zmiennokształtnym. Nie przemienił się podczas narodzin i nie zrobił tego do dnia dzisiejszego. Mając trzynaście miesięcy powinien już regularnie zmieniać się w małe lwiątko. Doolittle znalazł we krwi Conlana Lyc-V, obecne w dużej ilości, ale wirus nadal pozostawał uśpiony. Biorąc pod uwagę, że moja krew zjadała wampiryzm i Lyc-V na śniadanie, oblizywała się i prosiła o dokładkę, zawsze byliśmy świadomi tego, że tak właśnie może się stać. Ale jednocześnie wiedziałam, że Curran miał nadzieję, iż jego syn jednak będzie zmiennokształtnym. Podobnie Doolittle. Mag medyczny Gromady wciąż wypróbowywał różne metody, by obudzić w małym bestię. Tyle że ja stanęłam mu na drodze.
Jakieś sześć miesięcy temu odwiedziliśmy z Curranem Twierdzę i zostawiliśmy naszego syna z Doolittlem na mniej więcej dwadzieścia minut. Kiedy wróciliśmy, znaleźliśmy płaczącego Conlana na podłodze, otoczonego przez trzech warczących na niego zmiennokształtnych w swoich bojowych wersjach. Doolittle zaś stał z boku i przyglądał się temu z uwagą. Nie namyślając się wiele, wykopałam jednego z grożących mojemu synowi przez okno, a drugiemu złamałam rękę, zanim Curranowi udało się mnie powstrzymać. Doolittle zapewniał mnie, że Conlan przez cały czas był w pełni bezpieczny, ja zaś poinformowałam go, że z mojego punktu widzenia wyglądało to tak, jakby właśnie torturował moje dziecko dla własnej przyjemności. Mogłam nieco podkreślić własne niezadowolenie, przytulając jedną ręką Conlana, a druga wymachując skąpaną w mojej krwi Sarrat. Podobno moje oczy gorzały, a Twierdza drżała w posadach. Jak by nie było, po tym incydencie wszyscy ochoczo zgodzili się, że dalsze próby są zupełnie zbędne.
Nadal zabierałam Conlana do Doolittle na regularne wizyty i przy każdej innej okazji, kiedy tylko mały upadł, uderzył się, złapał przeziębienie czy zrobił coś, co dzieci zwykle robią, przyprawiając rodziców o drżenie serca. Ale nigdy nie spuściłam już wzroku z syna.
Zapięłam pas, umieściłam Sarrat w pochwie na plecach i związałam włosy w koński ogon. -Chodźmy zobaczyć, czy twoja ciocia zajmie się tobą przez kilka godzin.
Wzięłam go na ręce i poszliśmy na dół.
Teddy Jo kręcił się po naszym przedpokoju jak tygrys w klatce. Chwyciłam klucze do naszego Jeepa i wyszłam na zewnątrz.
-Poniosę cię tam -zaproponował.
-Nie -przecięłam ulicę, kierując się do domu George i Eduarda. Będę musiała kupić George ciasto w zamian za opiekę nad małym. Ostatnio zdarzało się to całkiem często.
-Kate!
-Powiedziałeś, że nikomu nie zagraża natychmiastowe niebezpieczeństwo. A ja nie mam zamiaru bez potrzeby dyndać tysiąc stóp nad ziemią, niesiona przez rozhisteryzowanego anioła śmierci.
-Nie jestem wcale rozhisteryzowany.
-Dobra. Ekstremalnie roztrzęsionego anioła śmierci. Jeżeli chcesz, możesz polecieć górą i wskazywać mi drogę.
-Ale tak byłoby szybciej.
Zapukałam do drzwi George. -Chcesz mojej pomocy, czy nie?
Prychnął z frustracji i odpuścił.
Drzwi otworzyły się i ujrzeliśmy George. Gęste, czarne loki otaczały jej głowę niczym aureola.
-Przepraszam cię bardzo...-zaczęłam.
Rozpostarła ramiona i wzięła ode mnie Conlana. -Kto jest moim ulubionym bratankiem?
-On jest twoim jedynym bratankiem. Po tym jak cała rodzina Currana zginęła, Mahon i Marta, Alfy z Klanu Ciężkich, przygarnęli go i wychowali niczym własne dziecko. George była ich córka i przyszywaną siostrą Currana.
-Nieistotne szczegóły -George przytuliła małego swoją zdrową ręką. Jej drugie ramię kończyło się mniej więcej cal nad łokciem. Kikut był teraz o blisko dziesięć centymetrów dłuższy niż ostatnio. Doolittle przewidywał, że za mniej więcej trzy lata ręka powinna się całkowicie zregenerować. George nigdy nie pozwalała, by kalectwo ograniczało ją w najmniejszym choćby stopniu. Pocałowała Conlana w czoło. Maluch zmarszczył nosek i kichnął.
-Jeszcze raz, przykro mi, że muszę cię prosić o pomoc, ale to nagły wypadek.
Machnęła ręką. -Idź już, idź…
Skierowałam się w prawo i ruszyłam w kierunku domu Dereka.
-A teraz co znowu? -warknął Teddy Jo.
-Idę po wsparcie -miałam przeczucie, że będę go potrzebowała.
#
Dziękuje za tłumaczenie J Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDzieki zaskakujecie mnie nigdy nie wiem teraz co bede aktualnie czytac b.
OdpowiedzUsuńTeraz przynajmniej wiadomo jak to jest z tą odrąbaną ręką George. Bardzo dziękuję za nowe tłumaczenie. Pozdrawiam, Meg
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Wspaniała sprawa. mamuniaewy
OdpowiedzUsuńCzy ja się mylę - czy jednak mamy nadzieję na DWIE książki tłumaczone przez Was tu jednocześnie ? Yes :D Yes :D Yes :D
OdpowiedzUsuńDzięki za fragment , czuję że małe Curraniątko objawi swe talenty w baardzo spektakularny sposób :) I..przyznaję , czytając że Kate zanosi malca ciotce pomyślałam - o kurna, Erra jako bezcielesna babbysitter ? :D
Dziekuje, jak widac Kate nawet jako matka chodzi na akcje,dobrze ze mały ma ciotkę ktora uwielbia go.L
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo!
OdpowiedzUsuńSuper! Dzięki bardzo.
OdpowiedzUsuń