Przejdź do głównej zawartości

Elen Mastai -Inne dziś -fragment

Po krótkiej przerwie wracamy do publikowania fragmentów zeszłorocznych nowości wydawniczych. Dzisiaj mamy dla Was "Inne dziś" Elana Mastaiego.

Jest to powieść o alternatywnych wersjach nas samych, o przyjaźni i rodzinie, o niespodziewanych podróżach i niezbadanych ścieżkach, a także o różnych odcieniach miłości.
Tom Barren żyje w świecie perfekcyjnym, utopii, w której technologia rozwiązała problemy ludzkości. Mamy latające samochody, ruchome chodniki i bazy na Księżycu, nie ma za to nadpsutych awokado i punkrocka, bo przestały być potrzebne.
Jednak w tym idealnym świecie ukochana dziewczyna Toma wywraca jego życie do góry nogami. W tych okolicznościach chłopak ze złamanym sercem może zrobić tylko jedno – przenieść się do INNEGO DZIŚ, naszej rzeczywistości, którą uważa za potworną antyutopię.
Tom odkrywa szybko, że w nowym świecie o wiele lepsza jest nie tylko jego rodzina, ale też kariera zawodowa i – chyba – ukochana kobieta. Musi zatem dokonać wyboru: czy przywróci historię ludzkości na poprzednie tory, żeby znów zaistniał utopijny wszechświat? A może zdecyduje się na nowe życie w naszej nieuporządkowanej i nieprzewidywalnej rzeczywistości? Szukając odpowiedzi na te pytania, wyruszy w podróż przez stulecia i kontynenty, żeby ostatecznie ustalić, kim jest naprawdę oraz jak naprawdę powinna wyglądać jego, a więc i nasza, przyszłość…

Elan Mastai jest kanadyjskim scenarzystą i powieściopisarzem. Urodził się w Vancouver, w prowincji Kolumbia Brytyjska, studiował na Uniwersytecie Concordia i Queen’s Univeristy. Obecnie mieszka w Toronto z żoną, dziećmi i owczarkiem australijskim.
Mastai pisze scenariusze dla rodzimych i zagranicznych studiów filmowych, w tym Fox, Sony, Warner Brothers i Paramount. Ostatni film, do którego scenariusz wyszedł spod jego pióra, to Słowo na M.

Poniższy fragment zamieszczamy rzecz jasna jedynie w celach promocyjnych i wszystkich, którym ta opowieść przypadnie do gustu, zachęcamy do zakupu książki.

ROZDZIAŁ 1

No więc pochodzę ze świata, który miał przypaść w udziale nam wszystkim.
Nic ci to oczywiście nie mówi, ponieważ żyjesz tu i teraz, w tym gównianym świecie, który nam przypadł w udziale. To jednak nie powinno się nigdy wydarzyć. Ale się wydarzyło, i to przeze mnie, choć nie bez winy jest także mój ojciec i chyba też trochę Penelope, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Trudno mi wybrać, od czego mam zacząć tę historię. Może więc zapytam, czy wiesz, jak w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku ludzie wyobrażali sobie przyszłość? Latające samochody, w domach roboty zamiast służby, jedzenie w tabletkach, teleportacja, odrzutowe plecaki, ruchome chodniki, broń świetlna, lewitujące deski zamiast deskorolek, wakacje w przestrzeni kosmicznej i bazy na Księżycu. Zdaniem naszych dziadków wszystkie te wyjątkowe wynalazki czekały tuż za rogiem, żeby odmienić świat. Pokazywano je przecież na wystawach światowych i opisywano w tanich czytadłach science fiction o szumnych tytułach typu Fantastyczne opowieści z przyszłości albo Zadziwiający świat jutra.
Wyobrażasz sobie wszystkie te cuda? Tak? No to wiedz, że tamte wyobrażenia się ziściły.
Zapowiadane innowacje działają mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażano. Nie mówię tu o żadnej przyszłości. Mówię o teraźniejszości. Dzisiaj, w dwa tysiące szesnastym roku, ludzkość bez ograniczeń korzysta z dobrodziejstw technoutopijnego raju.
Że to nieprawda? Racja, my oczywiście z nich nie korzystamy. Owszem, mamy w naszym świecie iPhone’y, drukarki 3D, bezzałogowe statki powietrzne i co tam jeszcze, ale nasze życie raczej nie przypomina świata Jetsonów. Choć powinno. I przypominało, dopóki nie przestało. A raczej przypominałoby, gdybym nie zrobił tego, co zrobiłem. Ściślej mówiąc, tego, co dopiero zrobię.
Przepraszam za mój język. Odebrałem najlepsze wykształcenie dostępne obywatelowi Świata Jutra, ale gramatyka z trudem nadąża za złożonością tej sytuacji.
Może pierwsza osoba liczby pojedynczej nie jest najlepsza do tej historii. Może jeśli się schowam za narracją w trzeciej osobie, to zdołam nabrać dystansu i fachowości albo przynajmniej się uspokoić. Warto spróbować.

ROZDZIAŁ 2

Tom Barren budzi się i widzi swój sen na jawie.
W nocy skanery neuronowe odwzorowują jego sny, co pozwala skutecznie kształtować wzorce zarówno świadomego, jak i podświadomego myślenia. Rankiem skanery przekazują dane obrazujące bieżący stan marzeń sennych, a specjalne oprogramowanie tworzy na ich podstawie wirtualną projekcję w czasie rzeczywistym, dzięki której Tom łagodnie się wybudza. Amplituda sennych marzeń powoli maleje, projekcja staje się coraz bardziej linearna i klarowna, aż wreszcie umysł w najdogodniejszy dla siebie sposób osiąga pełną świadomość...
No, nie. Nie mogę tak pisać. To sztuczne. I zbyt bezpieczne.
Narracja w trzeciej osobie jest wygodna, ponieważ daje poczucie kontroli nad sytuacją, co bardzo ułatwia relacjonowanie wydarzeń, które tak często się spod kontroli wymykały. Jakby naukowiec opisywał preparat obserwowany pod mikroskopem. Tylko że ja nie jestem mikroskopem. Jestem tkanką umieszczoną na szkiełku. I nie opowiadam tej historii po to, żeby mi było wygodnie. Gdyby mi zależało na wygodzie, pisałbym beletrystykę.
W beletrystyce skleja się portret świata z wymownych, pobudzających wyobraźnię szczegółów. Ale w codziennym życiu tych drobiazgów prawie nie dostrzegamy. Bo nie możemy ich dostrzec. Umysł całkowicie je pomija, zwłaszcza jeśli się znajdujemy we własnym domu, którego właściwie nie oddzielamy ani od umysłu, ani od ciała.
Powolne przejście z prawdziwego do wirtualnego snu jest jak podróż na tratwie rzucanej przez fale niezgłębionych odmętów podświadomości. Potem nagle tratwa wpływa na szerokie, spokojne płytkie jezioro, gdzie napięcie i niepewność zamieniają się w spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nabierasz pewności, że przygody ze świata sennych marzeń, nawet te najbardziej burzliwe, kończą się dokładnie tak, jak powinny, po czym otwierasz oczy w krzepiącym przekonaniu, że przywrócone zostały ład i porządek twojego świata. Wtedy uprzytamniasz sobie, że leżysz w łóżku gotów na nowy dzień, bez choćby śladu tych dokuczliwych resztek podświadomości poukrywanych gdzieś w zakamarkach umysłu.
Niewykluczone, że właśnie tego najbardziej mi teraz brakuje. Ponieważ w tym świecie poranki są wkurzające.
Tutaj nikomu nie przyszło do głowy, żeby wykorzystać choćby prymitywną technologię, która ulepszyłaby proces wybudzania się ze snu. Materace nie wibrują delikatnie, żeby rozluźnić mięśnie. Wydobywająca się z kierunkowych zaworów para nie obmywa rozespanego ciała. W tym świecie kołdry wykonane są ze splecionych kłaczków włókien roślinnych, a czasem wypełniane piórami. Piórami oskubanych ptaków! Przechodzenie od snu do jawy powinno należeć do najprzyjemniejszych chwil całego dnia – wtedy podświadomość i świadomość harmonijnie się synchronizują.
Ubieranie się przebiega z udziałem automatu, który co rano wykrawa i szyje nowe stroje według algorytmu opracowanego dla danego typu figury i zależnie od upodobań właściciela. Tkaniny wykonywane są z utwardzanych laserowo nici przędzionych z płynnego światłoczułego polimeru, który wieczorem znów jest upłynniany w procesie recyklingu. Także śniadanie przygotowuje automat, który z żelowej substancji odżywczej produkuje posiłki, nadając im odpowiedni kolor, smak i odpowiednią konsystencję. Jeśli właśnie się otrząsasz z obrzydzeniem, to wiedz, że tak przyrządzonych posiłków praktycznie nie da się odróżnić od tego, co uważasz za prawdziwe jedzenie, tyle tylko, że są one od razu dopasowane do indywidualnych preferencji, bez doprawiania smakują więc idealnie za każdym razem. Znasz to rozczarowanie, kiedy po rozcięciu awokado przekonujesz się, że miąższ jest twardy i niedojrzały albo brązowy i poobijany? Ja go nie znałem, dopóki się nie znalazłem tutaj. Każde awokado, po które sięgałem, było idealne.
Wiem, że to dziwne tęsknić za doświadczeniami, które istniały i nie istniały zarazem, jak choćby poranne uczucie całkowitej regeneracji po nocnym odpoczynku; za rzeczami, którym nie poświęcałem nawet chwili namysłu, ponieważ były one najzwyczajniejszym elementem mojego otoczenia, bo taki się ustalił porządek rzeczy. Istotą mojej tęsknoty jest oczywiście fakt, że tak ustalony porządek rzeczy... się nie ustalił.
Wcale natomiast nie tęsknię za tym, że każdego ranka w tej olśniewającej utopii budziłem się i jadłem śniadanie zupełnie sam.

ROZDZIAŁ 3

Jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku Lionel Goettreider wynalazł przyszłość.
Oczywiście w tym świecie nikt o nim nie słyszał, ale tam, skąd pochodzę, Lionel Goettreider jest najsławniejszym, najukochańszym i najbardziej szanowanym człowiekiem na ziemi. Każde miasto ma dziesiątki miejsc nazwanych jego imieniem: ulice, parki, budowle i co tam jeszcze. Każde dziecko potrafi przeliterować jego nazwisko, śpiewając chwytliwą wyliczankę, która idzie mniej więcej tak: gie-o-e, te-te-er, ee, ii, de-e-er.
Mieszkańcy tego świata nie mają pojęcia, co to za wyliczanka, ale każdy, kto się urodził tam gdzie ja, zna tę melodyjkę na pamięć.
Pięćdziesiąt lat temu Lionel Goettreider wynalazł rewolucyjną metodę wytwarzania nieograniczonej, potężnej i absolutnie czystej energii. Skonstruowane przez niego urządzenie zaczęto nazywać Silnikiem Goettreidera. Jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku uruchomił je po raz pierwszy, umożliwiając wszystko inne.
Wyobraź sobie, że pięć ostatnich dziesięcioleci upłynęło bez żadnych ograniczeń w podaży energii, że nie trzeba było coraz głębiej wkopywać się w ziemię i coraz bardziej zatruwać atmosfery, bo energię nuklearną uznano za żywioł zbyt trudny do opanowania, węgiel i ropę za zbyt brudne, a słońcem, wiatrem i wodą jako źródłami energii nikt nie chciał sobie zawracać głowy, chyba że komuś szczególnie zależało na tym, żeby się znaleźć poza główną siecią energetyczną, to wtedy sięgał po którąś z tych przestarzałych i mało wydajnych metod.
Jak więc działał Silnik Goettreidera?
A jak działa elektryczność? Kuchenka mikrofalowa? Jak działa twój telefon komórkowy albo pilot do telewizora? Czy rozumiesz zasadę ich działania na konkretnym, technicznym poziomie? Gdyby nagle te technologie zniknęły, czy umiałbyś je odtworzyć? Zaprojektować ponownie i odbudować, zaczynając od zera? A jeśli nie, to dlaczego? Przecież używasz każdej z tych rzeczy na co dzień.
Ale oczywiście nie wiesz, jak one działają, ponieważ nie musisz tego wiedzieć, chyba że pracujesz w pokrewnej branży. Wszystkie te urządzenia po prostu robią to, do czego je wymyślono.
Tam, skąd pochodzę, dokładnie tak samo ma się rzecz zSilnikiem Goettreidera: jest na tyle ważny, że jego twórca stał się tak samo rozpoznawalny jak Einstein, Newton czy Darwin, ale na jakiej zasadzie funkcjonuje? Tego wyjaśnić nie potrafię.
Albo inaczej. Wiesz, jak elektrownia wodna produkuje prąd? Turbiny, wykorzystując powodowany grawitacją spadek wody, wytwarzają elektryczność. Muszę jasno powiedzieć, że moja znajomość tematu mniej więcej do tego się ogranicza: grawitacja ciągnie wodę w dół, jeśli więc na drodze spadającego strumienia postawi się turbinę, to woda zaczyna ją obracać i w jakiś sposób energia wody zamieniana jest na energię elektryczną.
Silnik Goettreidera robi to samo z ruchem planety. Ziemia obraca się wokół własnej osi, równocześnie okrążając Słońce, które z kolei samo się porusza po nieskończonej drodze w Układzie Słonecznym. Podobnie jak turbina Silnik Goettreidera pozyskuje energię, ale nie z wody, tylko z nieustannego ruchu naszej planety, jest to więc energia nieograniczona. Jego mechanizm wykorzystuje grawitację i pole magnetyczne, ale uczciwie mówiąc, mogę o nim powiedzieć mniej więcej tyle, co o baterii alkalicznej, silniku spalinowym albo żarówce: po prostu działają.
Silnik Goettreidera także działa. Po prostu. A raczej działał, dopóki się nie pojawiłem ja.

ROZDZIAŁ 4

Nie jestem geniuszem. Skoro wystarczyło ci cierpliwości, żeby doczytać aż do tego miejsca, to wiesz o tym doskonale.
Ale za to mój ojciec, Victor Barren, jest najprawdziwszym, w pełni rozwiniętym geniuszem najwyższych lotów. Gdy obronił trzeci doktorat, poświęcił kilka lat na badania nad teleportacją długodystansową, po czym założył własny instytut badawczy, w którym rozpoczął pracę nad swoją wąską specjalizacją: podróżami w czasie.
Nawet w świecie, z którego pochodzę, podróże w czasie uważano za mniej lub bardziej niemożliwe, ale nie z powodu upływu czasu, lecz ze względu na przestrzeń.
Dlaczego każdy film o podróżach w czasie, który dotychczas nakręcono, to mniejsze lub większe mydlenie ludziom oczu? Ponieważ Ziemia się porusza.
To z pewnością wiesz, choćby dlatego, że wspominałem o tym w poprzednim rozdziale. Ziemia co dzień wykonuje jeden pełny obrót wokół własnej osi, a przez rok okrąża Słońce, też pokonujące własną drogę w Układzie Słonecznym, który – z kolei – pędzi przez naszą Galaktykę, a ta z zawrotną prędkością się przemieszcza we wszechświecie.
Grunt pod twoimi nogami pędzi naprawdę szybko. Na równiku Ziemia obraca się z prędkością ponad tysiąca sześciuset kilometrów na godzinę, dwadzieścia cztery godziny na dobę, równocześnie okrążając Słońce z prędkością prawie stu ośmiu tysięcy kilometrów na godzinę, co daje około dwóch milionów pięciuset osiemdziesięciu tysięcy kilometrów dziennie. Tymczasem cały nasz Układ Słoneczny pędzi z prędkością ponad dwóch milionów kilometrów na godzinę w galaktyce Drogi Mlecznej, dziennie pokonując zawrotną odległość prawie czterystu dziewięćdziesięciu milionów kilometrów. I tak dalej.
Gdyby więc ktoś cofnął się w czasie o dwadzieścia cztery godziny, to Ziemia byłaby już w zupełnie innym miejscu przestrzeni. Nawet podróż o sekundę do tyłu oznaczałaby, że ziemia pod nogami podróżnika przemieściła się o prawie pół kilometra. W ciągu jednej sekundy!
Tak więc powodem, dla którego każdy film o podróży w czasie to nonsens, jest fakt, że Ziemia bez przerwy się porusza. Cofając się w czasie choćby o jeden dzień, wylądujemy więc w zupełnie innym miejscu gdzieś w próżni przestrzeni kosmicznej.
Marty McFly nie mógł pojawić się trzydzieści lat wcześniej w rodzinnym miasteczku Hill Valley w Kalifornii. Jego podrasowany delorean zmaterializował się gdzieś w ciemnościach kosmosu mniej więcej pięćset sześćdziesiąt trzy miliardy kilometrów od Ziemi. Nawet jeśli założymy, że z braku tlenu
momentalnie nie straciłby przytomności, to z powodu próżni płyny w jego organizmie natychmiast zaczęłyby bulgotać od gwałtownej utraty gazów, częściowo by wyparowały i zamarzły. W niecałą minutę Marty McFly byłby martwy.
Terminator prawdopodobnie przeżyłby w przestrzeni kosmicznej, ponieważ jest niepowstrzymanym robotem zabójcą, ale cofnięcie go z dwa tysiące dwudziestego dziewiątego do tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku oznaczałoby, że Sarah Connor zyskałaby nad nim przewagę ośmiuset czterdziestu miliardów kilometrów!
Powrót do przeszłości nie jest więc tylko podróżą w czasie: trzeba też wylądować w dokładnie wskazanym fragmencie przestrzeni, inaczej wycieczka może się zakończyć wewnątrz jakiegoś przedmiotu, zupełnie jak stara, dobra teleportacja.
Weźmy miejsce, w którym właśnie teraz siedzisz. Przyjmijmy, że jest to oliwkowozielona kanapa. Na znajdującym się tuż przy niej tekowym stoliku obok ceramicznej misy ze sztucznymi zielonymi gruszkami leżą prawdziwe, brązowe szyszki. Nad twoim ramieniem połyskuje lampa ze szczotkowanej stali. Szorstki dywan przykrywa wiązowe deski z odzysku po dawnej oborze, które może i kosztowały zbyt drogo, ale za to pięknie się prezentują na podłodze...
Wystarczyłoby cię teleportować o kilka centymetrów w każdą stronę, a twoje ciało utkwiłoby w jakimś przedmiocie. Dwa centymetry oznaczałyby poważne uszkodzenie ciała, cztery centymetry skończyłyby się poważnym kalectwem, a sześć śmiercią.
W każdej sekundzie naszego życia od śmierci dzieli nas ledwie kilka centymetrów.
Właśnie dlatego teleportacja jest bezpieczna i skuteczna tylko między dwiema precyzyjnie określonymi lokalizacjami w starannie wyskalowanym systemie.
Wczesne badania mojego ojca nad teleportacją okazały się potem takie ważne, ponieważ pomogły mu zrozumieć mechanizm dematerializacji ludzkiego ciała i jego ponownej materializacji w innym punkcie przestrzeni, a ten właśnie problem udaremniał wszystkie wcześniejsze próby odbycia podróży w przeszłość. Cofnięcie upływu czasu nie jest nawet zbyt skomplikowane, prawdziwe trudności zaczynają się wtedy, kiedy trzeba z zegarmistrzowską precyzją zaplanować natychmiastową podróż w przestrzeni na odległość nawet miliardów kilometrów.
Geniusz mojego ojca nie ograniczał się do rozwiązywania zarówno teoretycznych, jak i logistycznych problemów związanych z podróżami w czasie. Pozwolił mu także odkryć, że w tym, podobnie jak w wielu innych aspektach codziennego życia, naszym zbawcą jest Lionel Goettreider.

ROZDZIAŁ 5

Pierwszego Silnika Goettreidera po uruchomieniu nigdy nie wyłączono – pracuje więc nieprzerwanie od czternastej zero trzy w niedzielę jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku.
Oryginalne urządzenie Goettreidera nie zostało zaprojektowane do przechwytywania i emisji dużych ilości energii. Było eksperymentalnym prototypem, który przerósł najśmielsze oczekiwania konstruktora. Ponieważ jednak z założenia Silnik Goettreidera miał pracować bez konieczności wyłączania go, tak jak Ziemia nigdy nie przerywa swojego ruchu, prototyp pozostawiono w tym samym miejscu, gdzie na oczach szesnastu obserwatorów został uruchomiony, a więc w sekcji B7 podziemnego laboratorium Stanowego Centrum Nauki i Technologii w San Francisco.
Tam, skąd pochodzę, każde dziecko zna nazwiska i twarze uczestników tego wydarzenia. O Szesnaściorgu Świadkach napisano wiele książek opisujących ze szczegółami, jak obecność przy tym epokowym wydarzeniu odmieniła życie każdego z nich, nawet jeśli nie była to prawda.
Niezliczone obrazy przedstawiają Uruchomienie Silnika Goettreidera, które w nowym świecie jest jak tutejsza Ostatnia wieczerza. Utarło się, że każda z szesnastu twarzy wyraża określoną emocję. Sceptycyzm. Zadziwienie. Niepokój. Rozbawienie. Zazdrość. Złość. Zamyślenie. Przerażenie. Obojętność. Zatroskanie. Ekscytacja. Nonszalancja. Udręczenie. Zostały jeszcze trzy. Cholera, powinienem pamiętać wszystkie.
Uruchamiając prototyp, Goettreider chciał zweryfikować swoje obliczenia i udowodnić, że jego teoria nie jest całkowicie chybiona – oczekiwał więc tylko, że Silnik zadziała. I zadziałał, miał jednak poważny defekt: emitował swoisty radioaktywny podpis, promieniowanie nazwane później radiacją tau, co było ukłonem w stronę fizyków, którzy w teorii względności używają majuskuły tej greckiej litery dla określenia czasu zjawiska zachodzącego w punkcie przestrzeni.
Zanim cudowny Silnik Goettreidera wykorzystano jako źródło energii dla całego świata, promieniowanie wyeliminowano i olbrzymie urządzenia produkowane na potrzeby przemysłu nie emitowały radioaktywnego podpisu. Ale prototyp z laboratorium Goettreidera w San Francisco zostawiono włączony – teoretycznie na zawsze – kierując się szacunkiem, nostalgią oraz ostatnim życzeniem Lionela Goettreidera, które wyraził także w swoim testamencie.
Pomysł mojego ojca polegał na tym, żeby użyć radiacji tau jako swoistej nawigacji okruszkowej. Okruszki wielkości atomu tworzyły ścieżkę w przeszłość, która wijąc się w przestrzeni kosmicznej, prowadziła do konkretnego momentu w historii – czternastej zero trzy i czterdzieści osiem sekund w niedzielę jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku, wiadomo było bowiem co do sekundy, o której Lionel Goettreider zapoczątkował przyszłość. To znaczyło, że mój ojciec mógł nie tylko cofnąć kogoś w czasie do określonego momentu, ale też wysłać podróżnika do precyzyjnie wskazanego miejsca – laboratorium Lionela Goettreidera na chwilę przed wydarzeniem, które zmieniło bieg historii.
Zdawszy sobie z tego sprawę, mój ojciec miał w ręku niemal wszystkie elementy układanki. Aby sfinalizować swoje badania, musiał jeszcze tylko rozwiązać jeden problem – błahy w porównaniu z wysłaniem żywego człowieka w podróż do przeszłości, ale bardzo poważny, bo dotyczący bezpieczeństwa teraźniejszości: trzeba było znaleźć sposób, który zagwarantowałby, że podróżnik w czasie nie może w żaden namacalny sposób zmienić przeszłości. Projekt mojego ojca uwzględniał kilka takich zabezpieczeń, ale dla mnie istotna jest tylko kula defuzyjna, ponieważ tam życie Penelope Weschler zderzyło się z moim.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.


Komentarze

  1. A gdzie ostatnia część Wildfire? :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prosimy o cierpliwość. Już za chwileczkę, już za momencik...;-)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Dylematy tłumacza c.d.

Na marginesie ostatniego rozdziału Wildfire mielibyśmy do Was prośbę o opinię na temat tłumaczenia "The Office of House Records". Nazwę instytucji, którą odwiedziła Nevada z Roganem przełożyliśmy jako Biuro Rejestru Domów, ale szczerze przyznamy, iż nie do końca jesteśmy zadowoleni z brzmienia tego określenia.  Dajcie nam znać, co o tym sądzicie i jak można by trafniej nazwać to miejsce. Nam po głowie kołaczą się między innymi takie opcje: Urząd Stanu Magicznego ;-) Kancelaria Domów Registratura Domów źródło:pixabay.com Przy okazji, powołując się na wcześniejszą dyskusję, dotyczącą tłumaczenia różnych typów magii, postanowiliśmy pozostawić w oryginalnej wersji antistasi. Gdyby jednak w międzyczasie ktoś wpadł na nowy pomysł, jak można byłoby przełożyć tę nazwę, będziemy wdzięczni za wszelkie sugestie. Na koniec zaś, wybiegając nieco myślami w przyszłość, chcemy poddać jeszcze Waszej ocenie tłumaczenie nazwiska sierżanta Hearta. W Wildfire będzie on odgrywał

Cornelius - nowy konkurs

Biorąc pod uwagę z jak entuzjastyczną reakcją spotkała się akcja fretek, chcielibyśmy zaproponować wam nowy konkurs związany z postacią Corneliusa. Jak zwykle dla tych, którzy zdecydują się wziąć udział w naszej zabawie, gwarantujemy wcześniejszy dostęp do całości kolejnego rozdziału. Prosimy jedynie nie zapomnieć o podaniu nicka z chomika. źródło:unsplash.com; autor Harsh Jadav Przechodząc zaś do meritum, chcemy zapytać się was, co było w tajemniczej torbie, którą woził ze sobą Cornelius? Jej zawartość intrygowała zarówno Nevadę, jak i Melosę. Obie zgodziły się, że raczej nie jest nią porąbane na kawałki czyjeś ciało... Cóż zatem takiego Cornelius ukrywał przed Agencją Baylorów i Roganem? Starając się nic nie zdradzić, zachęcamy was do prób znalezienia odpowiedzi na to pytanie, dzieląc się jedynie informacją, iż będzie to miało znaczenie w dalszej części White Hot. I to niemałe...;-) Czekamy na wasze propozycje i pomysły. Dobrej zabawy!

Ostatni wpis na Bloggerze...

Ponad dziewięć miesięcy, prawie dwieście tysięcy odsłon, blisko 400 wpisów, mnóstwo zabawy, nieco irytacji, sporo doświadczeń, ... aż nadszedł ten moment, w którym zostawiamy Bloggera i ruszamy dalej na przygodę z blogowaniem pod żaglami WordPressa.  O powodach tej migracji pisaliśmy już przed tygodniem, więc teraz skupimy się jedynie na podziękowaniach wszystkim naszym czytelnikom za odwiedzanie nas na tej stronie, dzielenie się z nami swoimi komentarzami, wspieranie nas i utwierdzanie w przekonaniu, że warto było wyciągnąć te przekłady z zakurzonego folderu na dysku twardym i rzucić się na głębokie wody blogosfery.  Cieszymy się, że byliście z nami od września zeszłego roku i w cichości ducha liczymy, że przez ten cały czas udało nam się dostarczyć Wam nieco czytelniczej radości, a przy okazji może i przekonać do sięgnięcia po jakąś nową pozycję.  Jednocześnie mamy nadzieję, że nadal będziecie z nami i pozwolicie utwierdzać się nam w przekonaniu, że warto kontynuować ten proje