Wygląda na to, że "klątwa RODO" została już opanowana i większość związanych z nią problemów udało się IA rozwiązać, dzięki czemu możemy nareszcie cieszyć się ciągiem dalszym noweli o Maud.
Zapraszamy do lektury pierwszej części nowego fragmentu rozdziału dziewiątego SotB. Jutro dokończenie.
Pozdrawiamy i życzymy przyjemnej lektury!
Maud otworzyła oczy i obróciła się, by sprawdzić, co u Helen.
Łóżko jej córki było puste.
Przeszyło ją ukłucie paniki. Usiadła momentalnie i zobaczyła otwarte drzwi na taras. Promienie słońca przesączały się przez muślinowe zasłony, malując jasne prostokąty na podłodze. Kiedy firanki rozchyliły się lekko poruszone poranną bryzą, Maud dostrzegła drobną postać siedzącą na kamiennej balustradzie.
źródło:pixabay.com |
Maud sięgnęła na oparcie krzesła po szlafrok, założyła go na siebie i ruszyła na taras. Rozciągał się on na całej długości ich sypialni, w najszerszym miejscu mając blisko 10 metrów. Wzdłuż brzegu ciągnęła się ręcznie rzeźbiona, szeroka na stopę rynna, biorąca swój początek w wystającej ze ściany po prawej stronie od wejścia fontannie w kształcie kwiatu dzwonka o pięciu delikatnych płatkach. Zarówno strumień, jak i źródełko były suche. Na tarasie ustawiono również kilka ławek, zachęcających do spokojnych rozmów. Ale zdecydowanie brakowało tu roślin. Bez nich to miejsce sprawiało wrażenie jałowego.
Maud przeszła nad wyschniętą rynną i oparła się o kamienną balustradę obok Helen. Przed nią rozwarła się otwarta przestrzeń, urozmaicona mostkami, wieżami, kładkami i daleko w dole drzewami, skrywającymi ziemię. Każda normalna matka bez zwłoki ściągnęłaby córkę z wąskiej balustrady, ale w ich obu nie było nic zwyczajnego ani normalnego.
Helen znalazła gdzieś kij, którym dźgała teraz kamienny murek. Coś nie dawało jej spokoju. Maud czekała. Kiedy sama była mała, też zwykła tak siedzieć. Aż znajdowała ją mama, która nigdy nie naciskała. Po prostu czekała w pobliżu, aż Maud sama zdecydowała się podzielić swoimi problemami.
Przez chwilę Maud wpatrywała się w dal, katalogując nękające ją samą obawy, rozterki i wszystko, co sprawiało jej ból. Z fizycznym cierpieniem poszło szybko. Nadal bolały ją żebra. Zgodnie zresztą z przewidywaniami. Cały wczorajszy dzień powinna spędzić w łóżku, a nie na wspinaniu się po górach i unikaniu wampirzyc, które próbowały zepchnąć ją ze szlaku. Dopalacz spełnił swoje zadanie, ale po wszystkim przyszło jej za to zapłacić. Spała twardo jak kamień przez ponad dwanaście godzin. Słońce było już dosyć wysoko i niedługo miała nadejść pora lunchu.
Musiała przespać śniadanie. Na jej komunikatorze zapewne miała sporo wiadomości. Sprawdzi je, ale nie teraz.
Wiatr poruszył połami jej szlafroka. Maud odetchnęła głęboko i wypięła do przodu pierś, czując cudowną miękkość cienkiego niczym pajęcza nić materiału, opinającego jej ciało.
Zobaczenie poprzednim wieczorem Renouarda pogłębiło tylko jej paranoję. Odczuwała ją niczym uporczywy, stały dyskomfort, do którego zdążyła już przywyknąć. Jak do krwawiącej rany, niezbyt groźnej, ale i nie dającej się zignorować. Po rozmowie z Sorenem, Maud wzięła Helen z kanapy i zaniosła ją do ich pokoju. Trzymanie jej we własnych ramionach, znajomy zapach jej włosów - to przynosiło ukojenie. Helen była bezpieczna. Obie były bezpieczne. Arland musiał wyczuć, że potrzebowała tego i nie proponował, że weźmie od niej Helen. Zamiast tego kroczyli przez zamkowe korytarze w ciszy, która zupełnie im nie przeszkadzała.
Kiedy tylko znalazła się w ich sypialni, ostrożnie ułożyła Helen na łóżku, przykryła ją, a obok położyła oba sztylety córki. Drzwi zostawiła otwarte i kiedy się obróciła, dostrzegła stojącego w nich Arlanda.
Wzrok Maud prześlizgiwał się po odległym płaskowyżu.
Ostatniej nocy, kiedy zobaczyła go, czekającego na progu jej sypialni, częściowo skrytego w cieniu, wysokiego, barczystego, odzianego w zbroję, która pochłaniała światło, z włosami opadającymi na twarz i okalającymi zarys kwadratowej szczęki oraz z oczami, które chwyciwszy blask dwóch księżyców, zalśniły niebieskawą zielenią - po prostu odebrało jej dech w piersi. Wyglądał jak bohater jakiegoś pseudohistorycznego dramatu, opiewającego zwycięstwa Anokracji, jak błędny rycerz, który uciekł z legend i baśni, i znalazł się nagle tuż obok. Tyle że to nie był miraż, on był prawdziwy, czuła jego bliskość, mogła go dotknąć, a kiedy spojrzała w jego oczy, dostrzegła żar gorejący tuż pod ich powierzchnią.
Zapomniała już, jak to jest, gdy ma się przed sobą tak wyglądającego mężczyznę. Nie była nawet pewna, czy czuła coś takiego przy Melizardzie, chociaż zapewne musiała. Każdy nerw jej ciała był pobudzony. Brakowało jej tchu. Wszystko czego pragnęła, wszystko o czym w tej chwili mogła myśleć, sprowadzało się do podejścia do niego, przytulenia się i pocałowania go. Chciała go poczuć, posmakować. Zrzucić swój pancerz, zobaczyć, jak on pozbywa się swojego i dotykać go, zjednoczyć się z nim. Nawet teraz, wspominając ten moment, jej serce biło żywiej.
Helen spała twardo. Od kwatery Arlanda dzielił ich tylko krótki korytarz.
Jeden krok. Jedno słowo. Tyle by wystarczyło. Najmniejszy znak, najdrobniejszy wyraz pożądania.
Chciała tego. Och, jak bardzo tego pragnęła. A zamiast coś zrobić, stała tam jak statua, jakby ją zmroziło. Po chwili życzył jej dobrej nocy, a ona tylko skinęła głową.
Wyszedł.
Drzwi się za nim zamknęły.
Pozwoliła mu odejść. Ze złością zrzuciła z siebie zbroję i wskoczyła do łóżka. Dopalacz nie pozwalał jej zasnąć jeszcze przez kolejne pół godziny. Leżała na narzucie wściekła na siebie, próbując zrozumieć, co się właśnie stało i dlaczego nic z tego nie wyszło.
Nigdy nie miała problemu ze zbliżeniami. Melizard nie był jej pierwszym i choć ich małżeństwo nie było wolne od problemów, seks nigdy nie był jednym z nich. Ciała przemawiały swoim własnym językiem, bez względu na to, czy panował właśnie pokój, czy toczyła się wojna. To był język, który instynktownie rozumiała. Musiałaby być ślepa, by nie wiedzieć, na co czekał ostatniej nocy Arland. I jeżeli teraz wmawiała sobie, że sama nie wiedziała, o co jej chodzi i czego pragnie, po prostu kłamała.
Co jest ze mną nie tak?
-Czy ja jestem mieszańcem?
Pytanie Helen wzięło ją z zaskoczenia. Maud zamrugała, próbując dojść do siebie.
-Jeżeli jestem, to ok - ciągnęła Helen. -Po prostu chciałabym wiedzieć.
-Czy ktoś cię tak nazwał?
Helen nie odpowiedziała. Nie musiała.
-Użyli tego właśnie określenia?
-Nazwali mnie erhissa.
Dłoń Maud zacisnęła się na kamiennym murku. Helen musiała wprowadzić to słowo do swojego komunikatora, a elektroniczny tłumacz wyrzucił najbliższe odpowiedniki: mieszaniec, kundel. Nazwali ją tak, gnoje jedne. W tej chwili mogła rozszarpać każdego, kto to powiedział i nie miało dla niej większego znaczenia, czy byłby to dorosły czy dziecko.
Uuuuu... ostro. Ciekawe, co dalej? I ile wampirków Maud wykończy a ile Helen? mamuniaewy A, i dziękuje bardzo, to jest to, co smoki lubią najbardziej. I czarownice. I ja. Jeszcze raz dziękuję!
OdpowiedzUsuńWrwszcie i Dzięki
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że matka z córką dadzą popalić temu kto tak mówi. Myślę, że Arland też tego nie tak nie przepuści. Bardzo dziękuję za tłumaczenie. Pozdrawiam, Meg
OdpowiedzUsuńDziękuje za fragment J :)
OdpowiedzUsuńDziekuje, jak widac skoro nie mogą Maud to wzieli na cel Helen.....szkoda ze Maud nie skorzystała z oferty Arlanda,ale to by bardziej skomplikowalo ich relacje .L
OdpowiedzUsuń