Kontynuując tegoroczne nowości wydawnictwa MAG, przedstawiamy Wam dzisiaj fragment "Czerwonej siostry" Marka Lawrence'a, czyli pierwszego tomu zapowiedzianej trylogii Księga przodka (kolejna część będzie nosić nazwę "Szara siostra").
Z oficjalnego opisu wydawcy:
W klasztorze Słodkiej Łaski młode dziewczęta uczy się odbierania życia. U nielicznych ujawnia się stara krew dająca im talenty rzadko spotykane od czasów, gdy statki plemion przybyły na Abeth. W Słodkiej Łasce doskonali się talenty nowicjuszek, czyniąc z nich śmiertelnie groźne wojowniczki. Potrzeba dziesięciu lat, by nauczyć Czerwoną Siostrę drogi miecza i pięści.
Ale nawet mistrzynie walki i cienia nie w pełni zdawały sobie sprawę, co wpadło w ich ręce, gdy Nona Grey trafiła do ich komnat jako zakrwawione ośmioletnie dziecko, fałszywie oskarżone o morderstwo, a winne znacznie gorszych rzeczy.
Ukradzioną spod szubienicy Nonę ścigają potężni wrogowie, i to nie bez powodu. Choć klasztor zapewnia bezpieczeństwo i izolację, skrywana, gwałtowna przeszłość w końcu ją odnajdzie. W promieniach umierającego słońca padających na słabnące cesarstwo Nona Grey musi zawrzeć pokój ze swymi demonami i stać się niepowstrzymaną skrytobójczynią. Jeśli chce przeżyć.
Mark Lawrence urodził się w 1966 roku w Stanach Zjednoczonych. W dzieciństwie jego rodzicie przeprowadzili się do Wielkiej Brytanii, gdzie mieszka do tej pory. Jest żonaty i ma czworo dzieci, z których jedno jest poważnie niepełnosprawne.
Poza pisaniem Mark Lawrence zajmuje się też naukowo badaniami sztucznej inteligencji. Zarówno ze strony rządu amerykańskiego, jak i brytyjskiego posiada dostęp do informacji tajnych.
Poniższy fragment zamieszczamy rzecz jasna jedynie w celach promocyjnych i wszystkich, którym ta opowieść przypadnie do gustu, zachęcamy do zakupu książki.
Prolog
Kiedy chce się zabić mniszkę, ważne jest, by przyprowadzić ze sobą armię o wystarczającej liczebności. Żeby policzyć się z siostrą Cierń z Klasztoru Świętej Łaski, Lano Tacsis przywiódł ze sobą dwustu ludzi.
Z miejsca, gdzie znajduje się wejście do klasztoru, można zobaczyć zarówno północny, jak i południowy lód, ale najlepszy widok rozpościera się nad płaskowyżem i wąskimi ziemiami. W pogodne dni można ujrzeć sugestię błękitu – wybrzeże morza Marn.
W jakimś punkcie boleśnie długich dziejów zapomniany dziś lud zbudował na płaskowyżu tysiąc dwadzieścia cztery kolumny – żłobkowane olbrzymy grubsze od tysiącletnich dębów i wyższe niż sosny wysokie. Kamienny las, pozbawiony jakiejkolwiek organizacji, pokrywał płaski teren od jednego skraju aż po drugi, tak że żadne miejsce nie znajdowało się dalej niż dwadzieścia metrów od kolumny. Siostra Cierń czekała sama w tym lesie. Szukała swego ośrodka.
Ludzie Lana zaczęli się rozpraszać między kolumnami. Cierń nie widziała ani nie słyszała zbliżających się wrogów, znała jednak ich położenie. Obserwowała wcześniej, jak pięli się w górę zachodnim traktem, prowadzącym z Doliny Styksu. Szli w trzech albo czterech rzędach, pelarthijscy najemnicy z granic lodu, odziani w futra białych niedźwiedzi albo śnieżnych wilków, narzucone na skórzane kurty. Niektórzy mieli też fragmenty kolczugi – stare i pociemniałe albo nowe i błyszczące, zależnie od tego, czy sprzyjało im szczęście. Wielu dzierżyło włócznie, niektórzy miecze, a mniej więcej co piąty miał też krótki łuk refleksyjny z rogu. Z reguły byli wysocy i jasnowłosi, mężczyźni nosili brody, krótkie albo zaplecione w warkoczyki, a kobiety miały na policzkach i czołach namalowane niebieskie linie, przypominające zimne promienie słońca.
Oto chwila.
Cały świat, a nawet więcej niż on, gnał przez wieczność, mijał w pędzie kolejne lata, by dotrzeć do momentu tego uderzenia twojego serca. A jeśli mu na to pozwolisz, wszechświat, nie wstrzymując oddechu, minie tę katastrofalną sekundę i popędzi do następnej, zmierzając ku nowej wieczności. Wszystko, co istnieje, echa wszystkiego, co się kiedykolwiek wydarzyło, korzenie wszystkiego, co kiedykolwiek nadejdzie, muszą minąć tę chwilę, która należy do ciebie. Twoim jedynym zadaniem jest sprawić, by wszystko to się zatrzymało. By zauważyło.
Cierń stała nieruchomo, bo tylko ten, kto prawdziwie znieruchomieje, może się stać ośrodkiem. Stała bezgłośnie, bo tylko ten, kto milczy, może słyszeć. Stała bez strachu, bo tylko nieustraszeni naprawdę rozumieją zagrożenie.
Jej bezruch był bezruchem lasu, zakorzenionym niepokojem, powolnym jak dęby i szybkim jak sosny, kipiącą cierpliwością. Był bezruchem ścian lodu zwróconych ku morzu, przejrzystych i głębokich, niebieskich tajemnic osłoniętych zimnem przed prawdą świata, cierpliwością eonów przeciwstawiających się nagłemu upadkowi. Bezruchem urodzonego w smutku dziecka, które leży martwe w kołysce. A także bezruchem matki, sparaliżowanej tym odkryciem, ulotnym i wiecznym.
Cierń zachowywała milczenie, które było już stare, nim po raz pierwszy ujrzała światło świata. To był spokój przekazywany przez pokolenia, ten sam, który każe nam oglądać świt, niewypowiedziany sojusz z falą i płomieniem, które jednakowo odbierają mowę naszym językom i każą nam czekać nieruchomo, gdy wody wzbierają, albo przyglądać się biernie radosnemu, niszczycielskiemu tańcowi ognia. To była cisza odrzucenia, krzywdy dziecka, niemej i nieświadomej, ale pozostawiającej bliznę na wiele lat. Była niewypowiedzianą głębią pierwszej miłości, plączącej język i pozbawiającej elokwencji, niechcącej kalać cudownego, porażającego uczucia czymś tak niezgrabnym jak słowa.
Cierń czekała. Nieustraszona jak kwiaty, jaskrawe, delikatne i otwierające się przed niebem. Odważna, jak mogą być odważni tylko ci, którzy już ponieśli klęskę.
Docierały do niej głosy Pelarthijczyków, którzy nawoływali się nawzajem, gdy tracili z oczu towarzyszy na ciasnych przestrzeniach płaskowyżu. Krzyki odbijające się od kolumn, błyski światła pochodni, nieprzeliczone kroki. Coraz bliżej i bliżej. Cierń poruszyła ramionami pod czarną skórzaną zbroją. Zacisnęła palce obu dłoni na ostrych krawędziach gwiazdek. Oddychała spokojnie, ale serce biło jej szybko.
– W tym miejscu patrzą na mnie umarli – wydyszała. Kolejny krzyk rozległ się bardzo blisko, zobaczyła sylwetki przemykające w luce między dwiema kolumnami. Wiele sylwetek. – Jestem bronią służącą Arce. Ci, którzy staną do walki ze mną, poznają rozpacz.
Jej głos przybierał na sile razem z napięciem zawsze pojawiającym się przed walką. Czuła mrowienie w kościach policzkowych i ucisk w gardle, czuła, że zagłębiła się we własnym ciele, a jednocześnie unosi się nad nim i otacza je ze wszystkich stron.
Pierwszy z Pelarthijczyków wpadł truchtem w pole widzenia siostry Cierń i zatrzymał się nagle na jej widok. Był młodym, bezbrodym mężczyzną, ale jego oczy spoglądały twardo spod obręczy żelaznego hełmu. Za nim tłoczyli się następni, wbiegając jeden za drugim na pole walki.
Czerwona Siostra przywitała ich pochyleniem głowy.
Potem się zaczęło.
1
Żadne dziecko nie wierzy, że naprawdę je powieszą. Nawet gdy stanie na szafocie, czując dotyk szorstkiego sznura, którym skrępowano mu ręce, i widząc cień pętli, padający mu na twarz, wie, że ktoś je uratuje – matka, ojciec wracający po długiej nieobecności, król wymierzający sprawiedliwość... ktoś. Tylko nieliczne dzieci żyły wystarczająco długo, by zrozumieć świat, na którym się zrodziły. Być może to samo dotyczy dorosłych, ale oni przynajmniej zdążyli odebrać kilka gorzkich nauczek.
Saida wspięła się na schody szafotu, podobnie jak na szczeble wiodące na strych Caltess, na które wchodziła tak wiele razy. Wszyscy najmłodsi robotnicy spali tam razem pośród worków, kurzu i pająków. Dziś wieczorem również wejdą na te szczeble i będą szeptali o niej w mroku. Jutro wieczorem zapomną o tych szeptach i nowy chłopiec albo dziewczynka zajmie puste miejsce pozostawione przez nią pod okapem.
– Nie zrobiłam tego – odezwała się bez nadziei. Jej łzy już wyschły. Z zachodu dął zimny, korytarzowy wiatr, a słońce gorzało czerwonym blaskiem. Wypełniało połowę nieba, ale dawało niewiele ciepła. Ostatni dzień jej życia?
Strażnik popchnął ją naprzód, raczej obojętnie niż brutalnie. Saida spojrzała na niego. Był wysoki, stary i wychudzony, jakby wiatr wytarł jego ciało aż do kości. Kolejny krok. Pętla kołysała się, ciemna na tle słońca. Więzienne podwórko było niemal opustoszałe. Tylko garstka ludzi gapiła się z głębokich cieni pod zewnętrznym murem, zapewniającym choć częściową osłonę przed wichrem. Stare kobiety o siwych włosach unoszących się w powietrzu. Saida zastanawiała się, co je tu przyciągnęło. Być może były już tak wiekowe, że niepokoiły się myślą o śmierci i chciały zobaczyć, jak ona wygląda.
– Ja tego nie zrobiłam. To była Nona. Sama tak powiedziała.
Powtarzała te słowa tak często, że wszelkie znaczenie z nich odpłynęło, pozostawiając tylko bezbarwny dźwięk, ale wszystko to była prawda. Nawet Nona tak powiedziała.
Kat uśmiechnął się blado do Saidy, a potem pochylił się, by sprawdzić jej więzy. Swędziały ją i były zaciśnięte za mocno. Ręka bolała ją w miejscu, gdzie złamał ją Raymel. Saida nie odezwała się jednak ani słowem. Rozejrzała się po podwórku, spoglądając na drzwi do więziennych bloków, przybudówki, a nawet na wielką bramę prowadzącą do świata zewnętrznego. Ktoś na pewno przyjdzie.
Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi Zawiasu, przysadzistej wieży, w której naczelnik żył ponoć luksusowo jak lord. Wyszedł z niej strażnik, mrużący powieki w blasku słońca. Tylko strażnik. Nadzieja, która tak ochoczo ożyła w piersi Saidy, prysła raz jeszcze.
Zza mężczyzny wyłoniła się jednak niższa i grubsza sylwetka. Dziewczynka uniosła wzrok. Nadzieja ożyła. Na podwórko wyszła kobieta w długim habicie mniszki. Jedynym symbolem jej urzędu była trzymana w ręce laska o złotym, zakrzywionym zakończeniu.
Kat rozejrzał się wkoło. Wąski uśmieszek na jego twarzy ustąpił miejsca głębokiemu marsowi.
– Ksieni...
– Nigdy jej tu jeszcze nie widziałem – stwierdził stary strażnik, zaciskając mocno dłoń na ramieniu dziewczynki.
Saida otworzyła usta, ale zaschło jej w nich za bardzo, by mogła dać wyraz swym myślom. Ksieni przyszła po nią. Zabierze ją do klasztoru Przodka. Da jej nowe miejsce i nowe imię. Dziewczynka nie była nawet zaskoczona. Nigdy nie wierzyła, że naprawdę ją powieszą.
2
W więzieniu tylko smród jest prawdziwy. Eufemizmy używane przez strażników, uśmiech noszony na użytek publiczny przez naczelnika, nawet fasada budynku, wszystko to zwykłe kłamstwa, ale fetor mówi niczym nieupiększoną prawdę – odchody i zgnilizna, zakażenie i rozpacz. Niemniej w więzieniu Harriton pachniało ładniej niż w wielu innych. Więźniowie czekali tu na powieszenie i nie mieli czasu zgnić. Krótki pobyt, a potem szybki upadek na krótkim sznurze i mogli sobie spokojnie karmić robaki w przeznaczonym dla skazańców rowie na cmentarzu dla ubogich na wzgórzu Winscon.
Gdy Argus został strażnikiem, odór nieco mu przeszkadzał. Powiadają, że ludzki umysł po pewnym czasie przestaje rejestrować nawet najgorszy fetor. To prawda, ale to samo dotyczy wszystkich niemiłych rzeczy w życiu. Po dziesięciu latach umysł Argusa traktował łamanie ludzkich karków z równą swobodą jak smród panujący w więzieniu Harriton.
– Kiedy schodzisz?
Obsesja Davy na punkcie rozkładu służby pozostałych strażników również irytowała kiedyś Argusa, ale teraz odpowiedział jej bez zastanowienia i bez wypominek.
– O siódmym dzwonie.
– Siódmym!
Niska kobieta typowym dla siebie jazgotem poskarżyła się na niesprawiedliwy harmonogram. Oboje szli nieśpiesznie ku głównemu blokowi więziennemu, mając za plecami prywatny szafot. Jame Lender dyndał na nim ukryty pod zapadnią. Nadal podrygiwał lekko. Teraz należał do grabarza. Stary Herber zjawi się wkrótce po dzisiejszy plon ze swym zaprzężonym w osła wózkiem. Krótka przejażdżka na wzgórze Winscon mogła się okazać bardzo długa dla Starego Herbera, jego pięciu pasażerów oraz osła, niemal równie zgrzybiałego, jak jego właściciel. Fakt, że Jame prawie w ogóle nie miał na sobie ciała, powinien zmniejszyć obciążenie, na równi z tym, że dwie z pozostałych czworga skazańców były małymi dziewczynkami.
Herber najpierw pojedzie krętą ulicą Cyrulików aż do Akademii, by sprzedać takie części ciała, na jakie będzie dziś zapotrzebowanie. Do zawartości cmentarnego rowu na wzgórzu doda tylko część ładunku – zaledwie stertę wilgotnych szczątków, jeśli popyt będzie naprawdę duży.
– ...o szóstym wczoraj, o piątym przedwczoraj.
Dava przerwała monolog, który pomagał jej przetrwać długie lata. Uporczywe poczucie krzywdy zapewniało jej kręgosłup potrzebny, by poradzić sobie ze skazanymi na śmierć mężczyznami dwa razy większymi od niej.
– Kto to jest?
Wysoka postać stukała ciężką laską w drzwi bloku dla nowych więźniów.
– Ten facet z Caltess? – Dava strzeliła palcami przed jego twarzą, jakby chciała zaskoczeniem wydobyć z niego odpowiedź. – No wiesz, ten, który ma zawodników walczących na ringach.
– Partnis Reeve! – zawołał Argus, przypomniawszy sobie nazwisko. Wysoki mężczyzna odwrócił się ku niemu. – Dawno cię tu nie było.
Partnis często odwiedzał dzienne więzienie, by wydobyć z kłopotów swoich zawodników. Jeśli ktoś kieruje stajnią gwałtownych i skorych do gniewu ludzi, od czasu do czasu musi wykupić któregoś z nich z pudła, ale walczący na ringach zawodowcy rzadko trafiali do Harriton. Musieli umieć zachować zimną krew, potrzebną, by powstrzymać się przed zabójstwem podczas bijatyk w karczmach. Tylko amatorzy tracili panowanie nad sobą i nie przestawali kopać leżącego na podłodze przeciwnika, aż zostanie z niego mokra plama.
– Witaj, przyjacielu! – Partnis rozpostarł szeroko ramiona i uśmiechnął się szeroko, nawet nie próbując przypomnieć sobie imienia Argusa. – Przyszedłem po moją dziewczynkę.
– Twoją dziewczynkę? – Strażnik zmarszczył brwi. – Nie wiedziałem, że masz rodzinę.
– Kupiłem jej kontrakt. – Partnis zbył tę sprawę machnięciem ręki. Otwórz drzwi, dobry człowieku. – Miała dziś zawisnąć, a i tak już jestem spóźniony.
Argus wyjął z kieszeni ciężki, żelazny klucz.
– Zapewne już jest za późno, Partnis. Słońce już zachodzi. Stary Herber zaraz zjawi się ze swoim skrzypiącym wozem po dzisiejszy plon.
– Obaj skrzypią, co? Herber i jego wózek – wtrąciła Dava. Zawsze lubiła żartować, ale nigdy jej to nie wychodziło.
– Wysłałem gońca z poleceniem, żebyście nie powiesili dziewczynki z Caltess, dopóki...
– Poleceniem?
Argus zatrzymał się, trzymając klucz w zamku.
– No dobra, sugestią. Sugestią, w którą owinięto srebrną monetę.
– Aha...
Argus otworzył drzwi i wpuścił gościa do środka. Poprowadził go najkrótszą drogą, przez posterunek strażników, a potem krótkim korytarzem, w którym dzisiejsi więźniowie wyglądali przez wąskie okna w drzwiach swoich celi na podwórko, na którym pod oknem naczelnika stał publiczny szafot.
Główna brama już się otworzyła, gotowa wpuścić wózek grabarza. Pod stopniami szafotu czekała mała postać. Towarzyszył jej jeden strażnik. Sądząc z wyglądu, John Fallon.
– Akurat na czas! – odezwał się Argus.
– Znakomicie! – Partnis ruszył naprzód, ale nagle się zatrzymał. – Czy to nie...
Umilkł, krzywiąc usta w grymasie frustracji.
Argus spojrzał w kierunku, w którym gapił się wysoki mężczyzna, i zauważył źródło jego niezadowolenia. Ksieni Świętej Łaski przepchała się przez niewielki tłumek gapiów zebrany pod schodami wieży naczelnika. Z tej odległości niską, tłustą kobietę można by wziąć za czyjąś matkę, ale pastorał zdradzał, kim jest naprawdę.
– Dobre niebiosa, ta okropna stara czarownica znowu chce mnie okraść.
Partnis przyśpieszył, stawiając coraz dłuższe kroki, zmuszając Argusa do pozbawiającego godności truchtu. Idąca po jego drugiej stronie Dava musiała biec.
Mimo pośpiechu Partnis dotarł do dziewczynki tylko o mgnienie oka przed ksienią.
– Gdzie jest druga? – spytał, rozglądając się wkoło, jakby uwięziona dziewczynka mogła się ukrywać za plecami strażnika.
– Kto?
John Fallon przeniósł spojrzenie z Partnisa na zbliżającą się mniszkę. Habit kołysał się w rytm jej kroków.
– Dziewczynka! Były dwie. Wysłałem rozkaz... prośbę, żeby je oszczędzono.
– Z resztą powieszonych.
Fallon wskazał głową na wysoką na kilka stóp stertę przy bramie. Nakrywającą ją szarą, brudną płachtę przyciśnięto kamieniami. W tej samej chwili pojawił się wózek grabarza.
– Niech to szlag! – Słowa, które wyrwały się z ust Partnisa były tak głośne, że wszyscy obecni na podwórku odwrócili głowy. Wysoki mężczyzna uniósł obie ręce, rozpościerając szeroko palce, a potem opuścił je do boków, drżąc z wysiłku. – Chciałem dostać obie.
– O tej dużej będziesz musiał podyskutować z grabarzem – zauważył Fallon. – A o tej... – Złapał dziewczynkę za bok. – ...będziesz musiał podyskutować ze mną. Potem z tymi dwojgiem. – Wskazał głową na Davę i Argusa. – A na koniec z naczelnikiem.
– Nie będzie żadnych dyskusji.
Mniszka stanęła między Fallonem i Partnisem. W porównaniu z nimi była maleńka. Uniosła pastorał, by nie mogli patrzeć sobie w oczy.
– Zabiorę to dziecko.
– Nie zrobisz tego! – Reeve spojrzał na nią z góry, marszcząc mocno czoło. – Z całym szacunkiem dla Przodka i tak dalej, dziewczynka należy do mnie. Zapłaciłem za nią. – Spojrzał na bramę. Herber zatrzymał już pod nią swój wózek. – Poza tym... skąd wiesz, że to właśnie ona jest tą, o którą ci chodziło?
Ksieni prychnęła pogardliwie i obdarzyła Partnisa macierzyńskim uśmiechem.
– Pewnie, że to ona. Wystarczy na nią spojrzeć, Partnisie Reeve. To dziecko ma ogień w oczach. – Zmarszczyła brwi. – Widziałam tę drugą. Bała się. Była zagubiona. W ogóle nie powinna tu trafić.
– Saida jest w celi – odezwała się dziewczynka. – Powiedzieli mi, że pójdę pierwsza.
Argus zerknął na nią. Małe dziecko w luźnej płóciennej szacie. To nie były łachmany ulicznika, pełne rdzawych plam, lecz raczej chłopska sukmana. Mogła mieć z dziewięć lat. Strażnik nie potrafił już dobrze tego ocenić. Dwoje jego starszych dzieci dawno dorosło, a mała Sali już zawsze będzie miała pięć lat. Dziewczynka była wojownicza, na jej chudej, brudnej buzi widniał wściekły grymas. Miała czarne oczy i hebanowe, krótko ostrzyżone włosy.
– To mogła być ta druga – nie ustępował Reeve. – Ona była większa.
W jego głosie brakowało jednak przekonania. Właściciel ringów potrafi rozpoznać ogień, kiedy go widzi.
– Gdzie jest Saida? – zapytała dziewczynka.
Ksieni otworzyła oczy nieco szerzej. Pojawiło się w nich coś przypominającego ból. Zniknęło jednak szybciej niż cień ptasiego skrzydła. Argus doszedł do wniosku, że to był tylko wytwór jego wyobraźni. O Ksieni Słodkiej Łaski mówiono różne rzeczy, rzadko prosto w oczy, ale nikt nigdy nie nazwał jej miękką.
– Gdzie moja przyjaciółka? – powtórzyła dziewczynka.
– Czy dlatego zostałaś? – zapytała ksieni. Wyciągnęła spod habitu mrozojabłko, tak ciemnoczerwone, że prawie czarne. Owoc był gorzki i twardy jak drewno. Muł mógłby go zjeść, ale niewielu ludzi miałoby na to ochotę.
– Została? – odezwała się Dava, choć pytanie nie było skierowane do niej. – Została, bo to jest cholerne więzienie! Była związana i pod strażą!
– Czy zostałaś po to, żeby pomóc przyjaciółce?
Dziewczynka nie odpowiadała. Łypała tylko ze złością na ksienię, jakby była gotowa w każdej chwili się na nią rzucić.
– Łap.
Kobieta rzuciła jej jabłko.
Maleńka rączka złapała owoc szybko jak strzała. Jabłko plasnęło o otwartą dłoń. Sznur za plecami dziewczynki upadł na ziemię.
– Łap!
Ksieni wyjęła kolejne jabłko i rzuciła je mocno.
Dziewczynka chwyciła je w drugą dłoń.
– Łap!
Argus nie potrafił odgadnąć, gdzie ksieni schowała tyle owoców, ale po uderzeniu serca przestało go to obchodzić. Gapił się na trzecie jabłko uwięzione między dwoma dłońmi, w których dziewczynka trzymała dwa poprzednie owoce.
– Łap!
Ksieni rzuciła jej czwarte jabłko, ale dziewczynka wypuściła trzy poprzednie i pozwoliła, by kolejny owoc przeleciał nad jej ramieniem.
– Gdzie jest Saida?
– Pójdziesz ze mną, Nono Grey – oznajmiła ksieni ze współczuciem rysującym się na twarzy. – O Saidzie porozmawiamy w klasztorze.
– Zatrzymam ją. – Partnis podszedł do dziewczynki. – To moja najdroższa córka! Poza tym omal nie zabiła Raymela Tacsisa. Jego rodzina nie dopuści, by odzyskała wolność. Ale gdybym zademonstrował jej wartość, może pozwoliliby mi wystawić ją najpierw do kilku walk.
– Raymel nie żyje. Zabiłam go...
– Najdroższa? Dziwię się, że wypuściłeś ją z rąk, panie Reeve – odezwała się ksieni, przerywając sprzeciwy dziewczynki.
– Nie pozwoliłbym, gdybym tam był! – Partnis zacisnął dłoń, jakby chciał na nowo pochwycić utraconą szansę. – Kiedy o tym usłyszałem, byłem na drugim końcu miasta. Natychmiast wróciłem i zastałem na miejscu chaos. Wszędzie było pełno krwi... ludzie Tacsisa czekali... Gdyby straż miejska jej stamtąd nie wyciągnęła, siedziałaby teraz w prywatnym lochu Thurana. On nie jest człowiekiem, który pogodziłby się z utratą syna.
– Dlatego właśnie oddasz ją mnie.
Uśmiech ksieni przypominał Argusowi matkę. Tak właśnie uśmiechała się do niego, kiedy miała rację i oboje o tym wiedzieli.
– Masz za płytkie kieszenie, by wydostać stąd Nonę, gdyby młody Tacsis umarł, a nawet gdyby ci się to udało, tobie i twojej firmie brakuje sił, by oprzeć się Thuranowi Tacsisowi i jego pragnieniu zemsty.
– Skąd wiesz, jak się nazywam? – spróbowała jej przerwać dziewczynka. – Nie powiedziałam...
– Natomiast ja przyjaźniłam się z naczelnikiem Jamesem nim jeszcze przyszedłeś na świat – ciągnęła ksieni, ponownie nie pozwalając dziewczynce dojść do słowa. – A żaden zdrowy na umyśle człowiek nie odważy się zaatakować klasztoru wiary.
– Nie powinnaś robić z niej Czerwonej Siostry – sprzeciwił się Partnis naburmuszonym tonem człowieka, który wie, że jest pokonany. – To nie jest w porządku. Nie wierzy w Przodka... a do tego jest niemalże morderczynią. Ludzie mówią, że to było naprawdę brutalne...
– Wiarę mogę jej dać. To, czego potrzebuje Czerwona Siostra, już ma – Ksieni wyciągnęła do dziewczynki pulchną dłoń. – Chodź, Nono.
Dziewczynka zerknęła na Johna Fallona, na Partnisa Reeve’a, na kata i na kołyszącą się za nim pętlę.
– Saida jest moją przyjaciółką. Jeśli ją skrzywdziliście, zabiję was wszystkich.
Zapadła cisza. Nona ruszyła naprzód, uważając, by nie nadepnąć na żadne z leżących na ziemi jabłek i ujęła dłoń ksieni.
Argus i cała reszta odprowadzali je wzrokiem. Pod bramą obie się zatrzymały – czarne sylwetki na tle czerwonego słońca. Dziecko puściło rękę ksieni i zrobiło trzy kroki ku nakrytej płachtą stercie. Skierowała na stojących pod szubienicą mężczyzn przeciągłe, dociekliwe spojrzenie, a potem wróciła do kobiety. Po paru chwilach obie zniknęły za rogiem.
– Umieściła nas na swojej liście – odezwała się Dava.
Jak zwykle próbowała żartować. I jak zwykle jej nie wyszło.
3
Kiedyś wioskę Nony odwiedził żongler. Osada była tak maleńka, że nie miała nazwy ani rynku. Żongler miał na sobie ubłocony błazeński strój i wyglądał na wygłodniałego. Przybył sam. Był młody, miał ciemne oczy i zręczne dłonie. W płóciennym worku niósł piłki z barwionej skóry, pałeczki owinięte białymi i czarnymi wstążkami oraz topornie wykonane noże.
– Chodźcie i oglądajcie. Wielki Amondo zachwyci was i zdumieje.
Ta fraza brzmiała, jakby ukradł ją komuś innemu. Przedstawił się garstce wieśniaków, którzy nie trudzili się akurat na polu albo w chatach i starczało im odwagi, by stawić czoło korytarzowemu wiatrowi, przynoszącemu ze sobą lodowaty deszcz. Położył na ziemi kapelusz o szerokim rondzie, czekający chciwie na wyrazy uznania, wyjął cztery pasiaste pałeczki i kazał im tańczyć w powietrzu.
Amondo został w wiosce trzy dni, choć widzów zabrakło mu już po pierwszej godzinie pierwszego wieczoru. Smutna prawda wygląda tak, że jeden żongler, choćby nawet najlepszy, może zapewnić ludziom tylko ograniczoną ilość rozrywki.
Nona nie przestawała mu jednak towarzyszyć. Obserwowała każdy jego ruch, każdy zręczny manewr, posunięcie czy unik. Została z nim nawet, gdy już zrobiło się ciemno i wszystkie dzieci poszły spać. Gapiła się bez słowa, jak chowa wszystkie swoje rekwizyty do torby.
– Jesteś cicha – zauważył Amondo i rzucił jej wyschnięte jabłko, leżące w jego kapeluszu razem z kilkoma ładniejszymi, dwiema bułkami i kawałkiem twardego koziego sera Kennala. Pośród tego wszystkiego znalazł się też miedziany półgrosik, przycięty do rozmiaru ćwiartki.
Nona przysunęła jabłko do ucha, słuchając odgłosu palców pocierających pomarszczoną skórkę.
– Inne dzieci mnie nie lubią.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
Amondo czekał na więcej, żonglując niewidzialnymi piłkami.
– Mówią, że jestem zła.
Mężczyzna upuścił niewidzialną piłkę. Pozwolił pozostałym upaść na ziemię, a potem uniósł brwi.
– Mama mówi, że to dlatego, że mam bardzo czarne włosy i bladą cerę. Mówi, że cerę mam po niej, a włosy po tacie. – Inne dzieci miały smagłą skórę i rudoblond włosy, po rodzicach, ale matka Nony pochodziła z granic lodu, a klan jej ojca polował na lodowcach. Oboje byli tu obcy. – Powtarza, że po prostu nie lubią innych.
– To paskudnie, jeśli dzieci mają takie myśli.
Żongler wziął w rękę torbę.
Nona wstała. Patrzyła na trzymane w ręce jabłko, ale właściwie go nie widziała. Zawładnęło nią wspomnienie. Matka, w ich ciemnej chacie, po raz pierwszy zauważyła krew na jej rękach. Co to jest? Ktoś cię skrzywdził? Nona zwiesiła głowę i potrząsnęła nią. Billem Smithson próbował. To miał w środku.
– Lepiej wracaj do domu. Do mamy i taty.
Amondo odwrócił się powoli, przyglądając się chatom, drzewom i stodołom.
– Tata nie żyje. Lód go zabrał.
– No cóż. – Uśmiechnął się, tylko w połowie smutno. – W takim razie lepiej cię odprowadzę. – Odgarnął opadające mu na twarz włosy i wyciągnął rękę. – Jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
* * *
Matka Nony pozwoliła Amondowi spać w ich stodole, choć tak naprawdę była to tylko szopa, w której chroniły się owce, gdy spadł śnieg. Powiedziała, że ludzie będą gadać, ale nic jej to nie obchodzi. Nona nie rozumiała, czemu kogokolwiek miałoby obchodzić, co gadają ludzie. To był tylko hałas.
Nocą przed odejściem Amonda przyszła odwiedzić go w szopie. Rozłożył zawartość torby przed sobą na klepisku, tam, gdzie mógł jej dosięgnąć czerwony blask księżyca, wpadający do środka przez drzwi.
– Naucz mnie żonglować – poprosiła.
Oderwał spojrzenie od swoich noży i uśmiechnął się. Ciemne włosy opadały ma na twarz, przesłaniając równie ciemne oczy.
– To trudne. Ile masz lat?
Wzruszyła ramionami.
– Jestem mała.
W wiosce nikt nie liczył lat. Człowiek był dzieckiem, potem robił się mały, duży, stary, a na koniec martwy.
– To znacz, że masz niedużo. – Wydął usta. – Ja mam dwadzieścia dwa lata, więc powinienem być duży. – Uśmiechnął się, ale raczej ze zgryzotą niż z radością. Jakby dużym świat wydawał się równie bezsensowny i nieprzyjemny jak małym. – Spróbujmy.
Wziął w ręce trzy skórzane piłki. W blasku księżyca trudno było odróżnić kolory, ale zbliżało się ognisko i było wystarczająco jasno, by rzucać i łapać. Żongler ziewnął i rozprostował ramiona. Poruszył błyskawicznie dłońmi i trzy piłki zatańczyły, kreśląc przecinające się łuki.
– Proszę. – Złapał piłki. – Teraz ty spróbuj.
Nona wzięła piłki z jego ręki. Tylko garstka pozostałych dzieci radziła sobie z dwiema. Trzech wolały nawet nie próbować. Amondo przyglądał się, jak obracała je w dłoniach, by dobrze je poczuć i zapoznać się z ich ciężarem.
Obserwowała żonglera od chwili jego przybycia. Teraz wyobraziła sobie tory, jakie zataczałyby w powietrzu. Rzuciła w powietrze pierwszą piłkę i spowolniła świat wokół niej. Potem druga leniwie opuściła jej dłoń. Po chwili wszystkie trzy tańczyły już w rytm jej melodii.
– Imponujące! – Amondo wstał. – Kto cię nauczył?
Nona zmarszczyła brwi. Mało zabrakło, by nie złapała piłki.
– Ty.
– Nie kłam, dziecko.
Rzucił jej czwartą piłkę, brązową z niebieskim paskiem.
Nona złapała, rzuciła, dostosowała rytm i po mgnieniu oka wszystkie cztery piłki zataczały nad nią długie, leniwe pętle.
Zaskoczył ją gniew, który pojawił się nagle na twarzy Amonda. Myślała, że będzie zadowolony. Że ją polubi. Powiedział, że są przyjaciółmi. Ale ona nigdy nie miała przyjaciela, a on wypowiedział te słowa od niechcenia. Myślała, że jeśli się z nim tym podzieli, wypowie je jeszcze raz i w ten sposób potwierdzi ten fakt przed całym światem. Przyjaciel. Celowo upuściła piłkę na klepisko, a potem niezgrabnie spróbowała złapać następną.
– Nauczył mnie cyrkowiec – skłamała. Piłki potoczyły się w ciemne kąty, gdzie mieszkały szczury. – Ćwiczę. Codziennie! Z kamykami. Takimi gładkimi, ze strumyka.
Amondo stłumił gniew. Na jego twarzy pojawił się nerwowy uśmieszek.
– Nikt nie lubi, jak robi się z niego durnia, Nono. Nawet durnie tego nie lubią.
– Iloma najwięcej potrafisz żonglować? – spytała Nona. Mężczyźni lubią mówić o sobie i o swoich osiągnięciach. Chociaż była mała, wiedziała o nich przynajmniej tyle.
– Dobranoc, Nono.
Znowu kazano jej odejść. Wróciła pośpiesznie do dwuizbowej chaty, którą dzieliła z matką. Padał na nią blask księżyca w ognisku, cieplejszy niż słońce w południe.
* * *
– Szybciej, dziecko! – Ksieni pociągnęła Nonę za rękę, wyrywając ją ze wspomnień. Mrozojabłka przypomniały jej Amonda. Kobieta obejrzała się przez ramię. Po chwili zrobiła to znowu. – Pośpiesz się!
– Dlaczego? – zapytała dziewczynka, przyśpieszając kroku.
– Dlatego, że naczelnik James wkrótce wyśle swoich ludzi w pościg za nami. Mnie zbesztają, ale ciebie powieszą. Ruszaj nogami!
– Powiedziałaś, że przyjaźnisz się z naczelnikiem, odkąd Partnis Reeve był małym dzieckiem!
– Zatem słuchałaś.
Ksieni skręciła w wąski zaułek, tak stromy, że co kilka jardów wymagał stopnia albo dwóch. Dachy wysokich domów również znajdowały się coraz wyżej, żeby dotrzymać kroku zboczu. Nozdrza Nony wypełnił zapach garbowanej skóry, przypominając jej o kolorowych piłkach, które wręczył jej Amondo. Woń była silna jak smród krów, intensywna, głęboka, polerowana i brązowa.
– Mówiłaś, że przyjaźnicie się z naczelnikiem – nie ustępowała Nona.
– Spotkałam go kilka razy – przyznała ksieni. – To wredny, mały człowieczek, łysy i zezowaty. A jego dusza jest jeszcze brzydsza.
Kobieta przeszła nad butami wyłożonymi przed schodami do pracowni szewca. Chyba w co drugim domu była tu szewska pracownia. W oknach siedzieli starzy mężczyźni bądź młode kobiety, walące młotkiem w obcasy albo tnące skórę.
– Skłamałaś!
– Dziecko, kłamstwo to bezużyteczne pojęcie. – Kobieta wciągnęła głęboki oddech, brnąc z wysiłkiem pod górę. – Słowa to kroki na ścieżce. Ważne jest wiedzieć, dokąd się idzie. Możesz grać według dowolnych reguł. Jeśli staniesz na szczelinie, to już pech cię nie ominie. Ale jeśli wybierzesz najpewniejszą drogę, szybciej dotrzesz do celu.
– Ale...
– Kłamstwa to skomplikowana sprawa. Lepiej nie zawracać sobie głowy myśleniem w kategoriach prawdy i fałszu. Uczyń potrzebę swą przewodniczką i wynajduj!
– Nie jesteś mniszką! – Nona wyrwała rękę z uścisku. – I pozwoliłaś im zabić Saidę!
– Gdybym ją uratowała, musiałabym zostawić ciebie.
U podstawy stromego zaułka rozległy się krzyki.
– Szybko.
Uliczka kończyła się wąskimi schodami prowadzącymi na szeroką aleję. Ksieni weszła na górę, nie tracąc czasu na oglądanie się za siebie.
– Wiedzą, dokąd idziemy.
W swym krótkim życiu Nona nieraz już uciekała albo się ukrywała. Wiedziała, że nie ma znaczenia, jak szybko zwiewasz, jeśli wiedzą, gdzie można cię znaleźć.
– I wiedzą, że jeśli tam dotrzemy, nie będą mogli pójść za nami.
Na ulicy było mnóstwo ludzi, ale ksieni kluczyła przez najgęstszy tłum. Nona trzymała się tak blisko za nią, że uderzały ją kołyszące się poły habitu. Nie lubiła tłumów. W jej wiosce, w całym jej świecie, nie było tylu ludzi, ilu na tej jednej ulicy. Co więcej, byli zdumiewająco różnorodni. Niektórzy dorośli byli tylko nieco wyżsi od niej, a inni przerastali nawet olbrzymów walczących na ringu w Caltess. Niektórzy mieli skórę czarną jak inkaust, inni zaś białoblond włosy i cerę tak jasną, że prześwitywały przez nią niebieskie żyły. Widziało się też wszelkie pośrednie odcienie.
Spoglądając na wznoszące się ku alei zaułki, Nona widziała morze dachów pokrytych dachówkami z terakoty i najeżonych niezliczonymi kominami, z których płynęły smużki dymu. Nigdy nawet sobie nie wyobrażała tak wielkiego miasta i równie straszliwego tłoku. Odkąd handlarz dzieci zawiózł ją nocą do Prawdy razem z innymi dziećmi, nie miała okazji zobaczyć w mieście prawie nic poza ringami, placami ćwiczeń oraz zamkniętym terenem, gdzie mieszkali zawodnicy. Gdy jechały wozem do Harriton, obejmowały się mocno z Saidą i zobaczyła tylko trochę.
– Tędy.
Ksieni położyła rękę na ramieniu Nony i skierowała dziewczynkę na schody wiodące do budynku wyglądającego jak wsparta na kolumnach świątynia. Wielkie wrota były otwarte. Oba skrzydła nabito setką kółek z brązu.
Stopnie były tak wysokie, że Nonę aż rozbolały nogi. Na szczycie schodów czekała ogromna sala, oświetlona blaskiem wpadającym do środka przez wysoko ulokowane okna. Każdy skrawek przestrzeni zajmowały tu stragany oraz ludzie szukający korzystnych cen. Głosy targujących się odbijały się niezliczonymi echami od marmurowych sklepień na górze i wydostawały się przez wejście na zewnątrz jako jeden głos przemawiający wieloma językami. Na kilka minut cały świat Nony wypełniły hałasy, kolory i przepychanie się. Dziewczynka skupiła się na wypełnianiu pustki pozostawianej przez brnącą przez tłum mniszkę, zanim zrobi to ktoś inny. Wreszcie przedarły się do chłodnego korytarza, prowadzącego na spokojniejszą ulicę po drugiej stronie hali targowej.
– Kim jesteś? – zapytała Nona. Szła już za kobietą wystarczająco długo. Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze. – Gdzie się podział twój kij?
Ksieni odwróciła się, zaciskając dłoń na naszyjniku z fioletowych paciorków.
– Nazywam się Szkło. Dla ciebie jestem ksieni Szkło. Pastorał oddałam jakiemuś raczej zaskoczonemu młodzieńcowi zaraz po tym, jak wyszłyśmy z Butowej. Mam nadzieję, że strażnicy naczelnika pójdą za nim, a nie za nami.
– Szkło to nie jest prawdziwe imię. To rzecz. Widziałam je kiedyś w gabinecie Partnisa Reeve’a.To było coś twardego i niemal niewidzialnego, co nie dopuszczało korytarzowych wiatrów do gabinetu właściciela ringów.
Ksieni Szkło odwróciła się i ruszyła przed siebie.
– Każda mniszka przyjmuje nowe imię, gdy uzna się ją za godną poślubienia Przodka. To zawsze musi być nazwa czegoś, żeby odróżnić nas od świeckich.
– Aha.
Większość ludzi w wiosce Nony modliła się do bezimiennych bogów deszczu i słońca, podobnie jak wszędzie w Szarym. Pozostawiali na polach kukurydziane laleczki, żeby zapewnić dobre plony. Jednakże jej matka chodziła razem z kilkoma młodymi kobietami do nowego kościoła w Białym Jeziorze, gdzie pełen pasji młodzieniec opowiadał im o Nadziei, bogu, który je zbawi. Ponoć zmierzał ku nam już teraz. Dach kościoła Nadziei był zawsze otwarty na niebo, by wszyscy mogli zobaczyć zbliżającego się boga. Dla Nony wyglądał on tak samo jak inne gwiazdy, tyle, że był od nich jaśniejszy i biały, podczas gdy niemal wszystkie pozostałe były czerwone. Zapytała, czy inne gwiazdy też są bogami, ale w odpowiedzi dostała w twarz. Kaznodzieja Mickel oznajmił, że biała gwiazda jest Nadzieją, a także Jedynym Bogiem, a gdy północny i południowy lód wreszcie zetkną ze sobą dłonie, ów bóg przybędzie, by zbawić wiernych.
Jednakże w miastach większość ludzi modliła się do Przodka.
– Tam. Widzisz to?
Nona spojrzała w kierunku wskazanym przez palec ksieni. Na wysokim płaskowyżu poza miejskimi murami w skośnych promieniach słońca lśnił kopulasty budynek, odległy o jakieś pięć mil.
– Tak.
– Tam właśnie idziemy.
Ksieni ruszyła przed siebie ulicą, omijając stertę końskiego nawozu zbyt świeżą, by uczniowie ogrodniczy zdążyli do niej dotrzeć.
– Chyba nie usłyszałaś o mnie aż tam? – zapytała dziewczynka. To nie wydawało się możliwe.
Ksieni Szkło parsknęła ciepłym, zaraźliwym śmiechem.
– Ha! Nie. Miałam w mieście inny interes. Jeden z wiernych opowiedział mi o tobie i dlatego opóźniłam powrót do klasztoru.
– Skąd znałaś moje nazwisko? Prawdziwe, nie to, które nadał mi Partnis.
– Czy mogłabyś złapać czwarte jabłko? – odpowiedziała pytaniem ksieni.
– A ile jabłek ty potrafisz złapać, stara kobieto?
– Tyle, ile muszę. – Ksieni Szkło ponownie na nią spojrzała. – Pośpiesz się.
Nona wiedziała, że nie wie zbyt wiele, potrafiła jednak rozpoznać, kiedy ktoś poddaje ją ocenie, i nie lubiła, gdy coś jej odbierano. Ksieni rzucałaby jej kolejne jabłka, aż wreszcie odkryłaby granice możliwości dziewczynki, a potem zachowała tę wiedzę dla siebie niczym nóż ukryty w pochwie. Nona przyśpieszyła kroku, nie odzywając się ani słowem. W miarę, jak zbliżały się do murów i cienie się wydłużały, na ulicach robiło się coraz bardziej pusto.
Po obu ich stronach rozwierały się mroczne paszcze zaułków, gotowe połknąć Nonę w całości. Choć śmiech ksieni brzmiał ciepło, dziewczynka jej nie ufała. Kobieta patrzyła, jak wieszali Saidę. Ucieczka nadal pozostawała poważną opcją. Zamieszkanie z grupą starych mniszek na targanym wichrem wzgórzu pod miastem mogło być lepsze od powieszenia, ale tylko niewiele.
– Reeve powiedział, że Raymel nie umarł. To nieprawda.
Kobieta położyła gładkim ruchem kaptur, odsłaniając krótkie, siwe włosy oraz wystawiając szyję na działanie wiatru. Szybko okryła ramiona szalem z wyszywanej cekinami wełny.
– Skąd... ukradłaś to! – Nona rozejrzała się, by sprawdzić, czy ktoś z przechodniów podziela jej oburzenie, ale byli oni bardzo nieliczni i rozproszeni. Wszyscy pochylali głowy, zajęci własnymi sprawami. – Złodziejka i kłamczucha!
– Cenię swoją uczciwość – odparła z uśmiechem ksieni. – Dlatego wiem, ile kosztuje.
– Złodziejka i kłamczucha.
Nona postanowiła, że jednak ucieknie.
– A ty, dziecko, skarżysz się, bo okazało się, że człowiek, za którego zamordowanie mieli cię powiesić, żyje. – Ksieni Szkło zawiązała szal i zaciągnęła go mocno. – Czy mogłabyś mi opowiedzieć, co wydarzyło się w Caltess? Potem wyjaśnię ci, co niemal z pewnością miał na myśli Partnis Reeve, mówiąc o Raymelu Tacsisie.
– Zabiłam go.
Ksieni chciała usłyszeć opowieść, ale Nona pilnie strzegła swych słów. Nauczyła się mówić tak późno, że matka była przekonana, że jest upośledzona. Po dziś dzień wolała słuchać.
– Jak? Dlaczego? Namaluj mi obraz.
Ksieni Szkło skręciła nagle, pociągając Nonę za sobą przejściem tak wąskim, że gdyby ksieni ważyła kilka funtów więcej, ocierałaby się o obie ściany.
– Przywieźli nas do Caltess w klatce – zaczęła wspominać podróż dziewczynka.
W wozie było już troje dzieci, gdy Giljohn zatrzymał się w jej wiosce i ludzie mu ją oddali. Zrobił to Szary Stephen. Chyba wszyscy, których znała, gapili się, gdy handlarz dzieci zamykał ją w drewnianej klatce razem z innymi. Wioskowe dzieci, małe i duże, patrzyły na to bez słowa, stare kobiety mamrotały pod nosem, Mari Streams, przyjaciółka jej matki, płakała, a Martha Baker wykrzykiwała okrutne słowa. Gdy wóz ruszył w drogę, poleciały za nim kamienie i grudy błota.
– To mi się nie podobało.
Podróż grzechoczącym wozem ciągnęła się całymi dniami, a potem tygodniami. W ciągu dwóch miesięcy pokonali prawie tysiąc mil. Najczęściej wędrowali wąskimi, krętymi szlakami, raz po raz pokonując ten sam teren. Jeździli to w jedną, to w drugą stronę Korytarza, zataczając się jak pijani na północ i na południe, zbliżając się do lodu tak bardzo, że czasami Nona widziała niebieskie ściany piętrzące się nad wierzchołkami drzew. Jedynym niezmiennym elementem był wiatr, który dął nad krainą, nie czując do niej przyjaźni, był obcymi palcami muskającymi trawę, zimnym intruzem.
Giljohn każdego dnia kierował swój wóz do nowego miasteczka, wioski, sioła czy samotnej chaty. Dzieci, które mu oddawano, były wychudzone, z niektórych zostało niewiele więcej niż kości i łachmany. Rodzice nie chcieli ich karmić albo nie mogli sobie na to pozwolić. Giljohn dawał im dwa posiłki dziennie. Rano krupnik z cebulą, gorący i słony, z kromką czarnego chleba, który mogli maczać w zupie, a wieczorem tłuczoną brukiew z masłem. Jego pasażerowie z dnia na dzień wyglądali coraz lepiej.
– Widywałem więcej mięsa na fartuchu rzeźnika.
Tak powiedział Giljohn rodzicom Saidy, kiedy wyprowadzili ją w deszcz ze swojej chaty.
Jej ojciec – obdarty mężczyzna, zgarbiony i posiwiały – uszczypnął Saidę w ramię.
– Jest duża jak na swój wiek. Silna. Ma w sobie trochę z gerantki.
Matka – chuda jak patyk kobieta o ziemistej cerze – wyciągnęła ze łzami rękę, by dotknąć długich włosów córki, ale pozwoliła dłoni opaść, nim doszło do kontaktu.
– Cztery grosze i mój koń będzie mógł dzisiaj paść się na waszym polu.
Giljohn zawsze się targował. Chyba po prostu kochał tę grę, bo Nona nigdy nie widziała sakiewki bardziej wypchanej niż ta, która należała do niego. Było w niej pełno groszy, koron, a nawet błyszczący suzeren, który wprowadził w jej życie zupełnie nowy kolor. W wiosce tylko Szary Stephen miał kiedykolwiek monety. I James Baker, tego razu, gdy sprzedał cały swój chleb grupie kupców, która zabłądziła po drodze do Szlachty. Niemniej żaden z nich nigdy nie miał złota. Ani nawet srebra.
– Dziesięć i wyruszysz w drogę, nim minie godzina.
Przed upływem wspomnianej godziny Saida dołączyła do nich w klatce. Jasne włosy opadały jej na spuszczoną twarz. Wóz bezzwłocznie ruszył przed siebie cięższy o jedną dziewczynkę i lżejszy o pięć groszy. Nona przyglądała się wszystkiemu przez pręty klatki. Ojciec Saidy raz po raz przeliczał pieniądze, jakby mogły się rozmnożyć w jego dłoni, a jego żona zaciskała kurczowo dłonie. Zawodzenie matki podążało za nimi aż do skrzyżowania dróg.
– Ile masz lat? – zapytał Markus, krzepki, ciemnowłosy chłopak bardzo dumny z tego, że miał ich już dziesięć.Nonie zadał to samo pytanie, gdy do nich dołączyła. Powiedziała mu, że dziewięć, bo najwyraźniej potrzebował jakiejś liczby.
– Osiem.
Saida pociągnęła nosem i wytarła go ubłoconą ręką.
– Osiem? Na krew Nadziei! Myślałem, że masz trzynaście!
Markus był wyraźnie zadowolony, że zachował pozycję najstarszego, lecz sprawiał również wrażenie oburzonego jej wielkimi rozmiarami.
– Ma w sobie krew gerantów – zauważyła Chara, smagła dziewczynka o włosach ostrzyżonych tak krótko, że przeświecała między nimi naga skóra głowy.
Nona nie miała pojęcia, kim są gerantowie. Wiedziała tylko, że jeśli ktoś ma w sobie ich krew, jest duży.
Saida przysunęła się do niej. Jako wiejska dziewczyna wiedziała, że nie powinno się siedzieć między kołami, żeby zęby nie grzechotały.
– Nie siadaj przy niej – ostrzegł ją Markus – Jest przeklęta.
– Przyszła do nas zakrwawiona – poparła go Chara.
Pozostałe dzieci pokiwały głowami.
– Nie wzięli za nią pieniędzy – dodał Markus. To był ostatni i najcięższy zarzut.
Nona nie mogła temu zaprzeczyć. Nawet Hessa, która miała uschniętą nogę, kosztowała Giljohna przyciętego grosika. Wzruszyła ramionami i podciągnęła kolana do piersi.
Saida odgarnęła włosy na bok, pociągnęła potężnie nosem i objęła grubym ramieniem Nonę, przyciągając ją do siebie. Zaniepokojona dziewczynka spróbowała ją odepchnąć, ale Saida była większa i Nona nie mogła się oprzeć jej sile. Obejmowały się, a wóz podskakiwał pod nimi. Wysoka dziewczynka płakała, a gdy wreszcie ją puściła, Nona się zorientowała, że jej oczy również są pełne łez, choć nie mogła odgadnąć dlaczego. Być może ta część jej jaźni, która powinna znać odpowiedź, została zniszczona.
Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale nie potrafiła odnaleźć właściwych słów. Być może zostawiła je w wiosce, na klepisku chaty matki. Nie chciała jednak milczeć, wypowiedziała więc słowa, które przedtem wyszły z jej ust tylko raz. Te same, przez które trafiła do klatki.
– Jesteś moją przyjaciółką.
Wysoka dziewczynka znowu pociągnęła nosem, a potem go wytarła, uniosła wzrok i rozciągnęła brudną twarz w szerokim uśmiechu, odsłaniając białe zęby.
* * *
Giljohn dobrze karmił dzieci i odpowiadał na ich pytania, przynajmniej wtedy, gdy zadały je po raz pierwszy. To oznaczało, że „już jesteśmy na miejscu?” i „jak daleko jeszcze?” zasługiwały na taką samą odpowiedź, jak grzechot kół.
Klatka służyła dwóm celom. Oba wyjaśnił dzieciom tylko raz, zwracając ku nim pokrytą posiwiałym zarostem twarz i pozwalając, by muł, Czworonóg, przez chwilę sam wybierał sobie drogę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Naprawdę jest świetna ta książka. Także polecam miśki :D Ja już czekam na kolejną część ;D
OdpowiedzUsuń